[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To również sobie przypomniałem.Czyżby dzisiaj w nocy miano odprawić Mszę dla Ganelona?To nie była Siedziba Llyra.Skądś wiedziałem, że Caer Llyr znajdował się gdzie indziej i wyglądał inaczej, nie jak świątynia, nie jak miejsce odwiedzane przez wiernych.Tutaj do Caer Secaire, podobnie jak do innych świątyń rozsianych po całej Krainie Mroku, Llyr mógł zostać wezwany na swoją ucztę i, przywołany, zjawiłby się.Czyżby dzisiaj w nocy przeznaczono na ucztę Ganelona? Z nerwowym drżeniem rąk mocno ściągnąłem wodze.Wokół wyczuwało się stan napięcia, którego nie rozumiałem.Jadąca obok mnie Medea zachowywała spokój.Edeyrn zawsze panowała nad sobą.Jeżeli chodzi o Matholcha, mógłbym przysiąc, że nie miał żadnego powodu do zdenerwowania.A jednak ta noc pełna była napięcia, którym jakby zionęły na nas mroczne, tajemnicze drzewa wzdłuż drogi.Na przedzie szedł w milczeniu pokorny tłum żołnierzy i niewolnic.Niektórzy mieli broń.Odnosiło się wrażenie, że pilnują reszty jak stada.Wykonywali swoje czynności w sposób mechaniczny, jak gdyby wszystko, co robili kiedyś dobrowolnie, zostało w nich uśpione.Chociaż tego nie powiedziano, znany mi był cel, dla którego prowadzono tych mężczyzn i kobiety w kierunku Caer Secaire.Milczące, bezwolne ofiary nawet nie odczuwały stanu napięcia.Bez zastanowienia podążały na zatracenie, i Tak, napięcie nadciągało z otaczających nas ciemności.Ktoś lub coś czyhało pośród nocy.Rozdział 7Leśni ludzieNagle z głębi leśnych ciemności zabrzmiały w powietrzu przeraźliwe dźwięki trąbki.Jednocześnie z gęstwiny dobiegł uszu dziki łomot pomieszany z nagłym krzykiem i wrzaskiem.Noc utkana była teraz smugami błyskawic pochodzących z jakichś nieznanych wystrzałów.Drogę wypełniły nagle zielone postacie, które wyroiły się wokół kolumny niewolników na przedzie.Ruszyły do walki wręcz ze strażnikami, wkraczając między nas i bezwolne ofiary na czele.Mój oszalały koń stanął dęba.Z trudem go ujarzmiłem, zmuszając, by opadł z powrotem na ziemię.Tymczasem znów uderzyło mi do głowy tamto dawne, odczuwalne już kiedyś wzburzenie wywołane żądnym krwi gniewem.Na widok leśnych ludzi Ganelon zmagał się, by zapanować nad sytuacją.Jego również pokonałem.Ku mojemu zdziwieniu i zaskoczeniu dostrzegłem w tym starciu możliwość odsieczy.Splecionymi w pętlę wodzami zdzieliłem mojego stającego dęba konia między uszy i usiłowałem utrzymać równowagę.Tuż obok mnie Medea uniosła się w strzemionach, posyłając strzały, grot za grotem, w sam środek bijatyki przed nami.Jej broń - czarna różdżka podskakiwała jej w dłoni za każdym strzałem.Edeyrn odsunęła się na bok, nie biorąc udziału w walce.Ta nieduża zakapturzona postać siedziała skulona w siodle, a jej niebywały spokój był czymś zatrważającym.Odnosiłem Wrażenie, że gdyby chciała, mogłaby w jednej chwili położyć kres tej walce.Siodło Matholcha było puste.Jego koń pędził szamocząc się między drzewami.Wilkołak, radośnie powarkując, rzucił się na oślep do walki.Wydawane przez niego odgłosy wywoływały zimne dreszcze wzdłuż kręgosłupa.Dostrzegłem, że pod zielonym płaszczem kryły się niezupełnie ludzkie kształty.Kiedy pędził na czoło kolumny przez tłum ludzi w zieleni, ci odwracali się od niego.Leśny lud rozpaczliwie próbował się ratować, z czego natychmiast zdałem sobie sprawę.Zauważyłem również, że nie odważyli się atakować samego Zgromadzenia.Wszystkie ich wysiłki zmierzały do pokonania przypominających roboty strażników, by również wyglądające jak roboty ofiary ocalić przed Llyrem.Widziałem jednak, że ponosili porażkę.Ofiary były zbyt bezwolne, by się rozpierzchnąć.Cała energia została z nich w całości odprowadzona już dawno temu.Słuchały tylko rozkazów i na tym koniec.Tymczasem leśny lud nie miał swego wodza.Uświadomiłem to sobie po krótkiej chwili, odkrywając przyczynę.To była moja wina.Edward Bond zaplanował, być może, ten zuchwały atak, ale przeze mnie nie było go tutaj jako przywódcy.Daremna walka zbliżała się już prawie do końca.Ogniste strzały Medei powalały jednego za drugim.Otumanieni strażnicy bez przerwy dawali ognia do otaczającego ich tłumu.Gardłowe, warkliwe, triumfujące ryki Matholcha, które wydawał torując sobie drogę do własnych żołnierzy, okazywały się potężniejsze niż broń.Napastnicy, słysząc odgłosy wilkołaka, wycofywali się, choć nie ustępowali przed ogniem wystrzałów.Wiedziałem, że Matholch wkrótce dotrze do swoich ludzi, a zorganizowany opór stłumi ten bunt bez przywódcy.Mój umysł stał się na chwilę zażartym polem bitwy.Ganelon walczył, by zapanować nad sytuacją, a Edward Bond zawzięcie mu się przeciwstawiał.Jako Ganelon wiedziałem, że moje miejsce jest u boku wilkołaka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]