[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ioto ujrzała ich, jak wędrowali ostrożnie, gęsiego, po wąskim gzymsie podokiennymwzdłuż ściany piętra, czerwonej odblaskiem dalekiej iluminacji, i skradali się do okna.Ojciec krzyknął z gniewu i rozpaczy, ale w tej chwili gwar głosów stał się całkiem bliski inagle jasne okna sklepu zaludniły się bliskimi twarzami, wykrzywionymi śmiechem, roz-gadanymi twarzami, które płaszczyły nosy na lśniących szybach.Ojciec stał się purpuro-wy ze wzburzenia i wskoczył na ladę.I kiedy tłum szturmem zdobywał tę twierdzę iwkraczał hałaśliwą ciżbą do sklepu, ojciec mój jednym skokiem wspiął się na półki z suk-nem i, uwisły wysoko nad tłumem, dął z całej siły w wielki puzon z rogu i trąbił na alarm.Ale sklepienie nie napełniło się szumem aniołów, śpieszących na pomoc, a zamiast tegokażdemu jękowi trąby odpowiadał wielki, roześmiany chór tłumu.- Jakubie, handlować! Jakubie, sprzedawać! - wołali wszyscy, a wołanie to, wciąż po-wtarzane, rytmizowało się w chórze i przechodziło powoli w melodię refrenu, śpiewanąprzez wszystkie gardła.Wtedy mój ojciec dał za wygraną, zeskoczył z wysokiego gzymsui ruszył z krzykiem ku barykadom sukna.Wyolbrzymiony gniewem, z głową spęczniałą wpięść purpurową, wbiegł, jak walczący prorok, na szańce sukienne i jął przeciwko nimszaleć.Wpierał się całym ciałem w potężne bale wełny i wyważał je z osady, podsuwałsię pod ogromne postawy sukna i unosił je na ladę z głuchym łomotem.Bale leciały roz-wijając się z łopotem w powietrzu w ogromne chorągwie, półki wybuchały zewsząd wy-buchami draperii, wodospadami sukna, jak pod uderzeniem Mojżeszowej laski.Tak wylewały się zapasy szaf, wymiotowały gwałtownie, płynęły szerokimi rzekami.Wypływała barwna treść półek, rosła, mnożyła się i zalewała wszystkie lady i stoły.Zciany sklepu znikły pod potężnymi formacjami tej sukiennej kosmogonii, pod tymipasmami górskimi, piętrzącymi się w potężnych masywach.Otwierały się szerokie dolinywśród zboczy górskich i wśród szerokiego patosu wyżyn grzmiały linie kontynentów.Przestrzeń sklepu rozszerzyła się w panoramę jesiennego krajobrazu, pełną jezior i dali, ana tle tej scenerii ojciec wędrował wśród fałd i dolin fantastycznego Kanaanu, wędrowałwielkimi krokami, z rękoma rozkrzyżowanymi proroczo w chmurach, i kształtował krajuderzeniami natchnienia.58A u dołu, u stóp tego Synaju, wyrosłego z gniewu ojca, gestykulował lud, złorzeczył iczcił Baala, i handlował.Nabierali pełne ręce miękkich fałd, drapowali się w kolorowesukna, owijali się w zaimprowizowane domina i płaszcze i gadali bezładnie a obficie.Mój ojciec wyrastał nagle nad tymi grupami kupczących wydłużonych gniewem, igromił z wysoka bałwochwalców potężnym słowem.Potem, ponoszony rozpaczą, wspinałsię na wysokie galerie szaf, biegł obłędnie po bantach półek, po dudniących deskachogołoconych rusztowań, ścigany przez obrazy bezwstydnej rozpusty, którą przeczuwał zaplecami w głębi domu.Subiekci dosięgli właśnie żelaznego balkonu na wysokości okna iwczepieni w balustradę, pochwycili wpół Adelę i wyciągnęli ją przez okno, trzepocą-cą.oczyma i wlokącą za sobą smukłe nogi w jedwabnych pończochach.Gdy ojciec mój, przerażony ohydą grzechu, wrastał gniewem swych gestów w grozękrajobrazu, w dole beztroski lud Baala oddawał się wyuzdanej wesołości.Jakaś parody-styczna pasja, jakaś zaraza śmiechu opanowała tę gawiedz.Jakże można było żądać po-wagi od nich, od tego ludu kołatek i dziadków do orzechów! Jak można było żądać zro-zumienia dla wielkich trosk ojca od tych młynków, mielących bezustannie kolorową mia-zgę słów! Głusi na gromy proroczego gniewu, przykucali ci handlarze w jedwabnych be-kieszach małymi kupkami dookoła sfałdowanych gór materii, rozstrząsając gadatliwiewśród śmiechu zalety towaru.Ta czarna giełda roznosiła na swych prędkich językachszlachetną substancję krajobrazu, rozdrabniała ją siekaniną gadania i połykała niemal.Gdzie indziej stały grupy %7łydów w kolorowych chałatach, w wielkich futrzanych koł-pakach przed wysokimi wodospadami jasnych materii.Byli to mężowie Wielkiego Zgro-madzenia, dostojni i pełni namaszczenia panowie, gładzący długie, pielęgnowane brody iprowadzący wstrzemięzliwe i dyplomatyczne rozmowy.Ale i w tej ceremonialnej kon-wersacji, w spojrzeniach, które wymieniali był błysk uśmiechniętej ironii.Wśród tychgrup przewijał się pospolity lud, bezpostaciowy tłum, gawiedz bez twarzy i indywidualno-ści.Wypełniał on niejako luki w krajobrazie, wyścielał tło dzwonkami i grzechotkamibezmyślnego gadania.Był to element błazeński, roztańczony tłum poliszynelów i arleki-nów, który - sam bez poważnych intencyj handlowych - doprowadzał do absurdu gdzie-niegdzie nawiązujące się tansakcje swymi błazeńskimi figlami.Stopniowo jednak, znudzony błaznowaniem, wesoły ten ludek rozpraszał się w dal-szych okolicach krajobrazu i tam powoli gubił się wśród skalnych załomów i dolin.Praw-dopodobnie jeden po drugim zapadały się te wesołki gdzieś w szczeliny i fałdy terenu, jakdzieci zmęczone zabawą po kątach i zakamarkach mieszkania w noc balową.Tymczasem ojcowie miasta, mężowie Wielkiego Synhedrionu, przechadzali się w gru-pach pełnych powagi i godności i prowadzili ciche, głębokie dysputy.Rozszedłszy się pocałym, owym wielkim górzystym kraju, wędrowali po dwóch, po trzech na dalekich ikrętych drogach.Małe i ciemne ich sylwety zaludniały całą tę pustynną wyżynę, nad którązwisło ciężkie i ciemne niebo, sfałdowane i chmurne, poorane w długie równoległe bruz-dy, w srebrne i białe skiby, ukazujące w głębi coraz dalsze pokłady swego uwarstwienia.Zwiatło lampy stwarzało sztuczny dzień w owej krainie - dzień dziwny, dzień bezświtu i wieczoru.Ojciec mój uspokajał się powoli.Gniew jego układał się i zastygał w pokładach i war-stwach krajobrazu.Siedział teraz na galeriach wysokich półek i patrzył w jesienniejący,rozległy kraj.Widział, jak na dalekich jeziorach odbywał się połów ryb.W maleńkich łu-pinkach łódek siedziało po dwóch rybaków, zapuszczając sieci w wodę.Na brzegach59chłopcy dzwigali na głowach kosze, pełne trzepocącego się, srebrnego połowu.Wówczas to dostrzegł, jak grupy wędrowców w oddali zadzierały głowy ku niebu,wskazując coś wzniesionymi rękami.I wnet zaroiło się niebo jakąś kolorową wysypką, osypało się falującymi plamami, któ-re rosły, dojrzewały i wnet napełniły przestworze dziwnym ludem ptaków, krążących ikołujących w wielkich, krzyżujących się spiralach.Całe niebo wypełniło się ich wznio-słym lotem, łopotem skrzydeł, majestatycznymi liniami cichych bujań
[ Pobierz całość w formacie PDF ]