[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Poderwałem karabin i wycelowałem w ciemność.Amunicja skończyła się i gospodarz przestał strzelać.Wstał i zapalił światło.Drzwi były uszkodzone kulami, deski popękały.Odłożyłem broń.– Co się stało? – zapytałem.Spojrzał na mnie dzikim wzrokiem.Niespodziewanie iskierki zrozu­mienia zapłonęły mu w oczach.– Ach, Daniec?– Paweł Daniec – powiedziałem.Odłożył broń.– Przyśniło mi się coś – powiedział.– Duchy nie dają spać.– Może za dużo tego zabijania? – zagadnąłem.– Za dużo.Każdy grzech osiada na człowieku.Dotyczy to także ate­istów.Po prostu przekroczyłem pewną granicę.Podszedł do drzwi i otworzył je.Na dworze wstawał świt.Wyszedłem razem z nim i patrzyliśmy na skąpany we mgle świat.Nad naszymi głowa­mi niebo było czyste.Przecinała je piękna wyraźna tęcza.– Tęcze Araratu – powiedział w zadumie.– Zawsze chciałem je zobaczyć na własne oczy.Powietrze było bardzo zimne.– Kiedy dotrzemy na miejsce? – zapytałem.– Dziś wieczorem albo jutro rano.Zależy od warunków panujących na górze.Wydaje mi się, że są dość ciężkie.Wiatr przyniósł gdzieś z oddali echo wystrzałów karabinowych.– Ktoś kogoś właśnie zabija – powiedział.– Albo strzelają po pi­janemu na wiwat.Kiedyś układ był jasny.Człowiek i góra.Wdzierali się na skały, a góra zabijała.Najlepsi, a może najbardziej godni, docierali tam, gdzie mieli dotrzeć.Pozostali zostawali tu na zawsze.Tak było spra­wiedliwie.A teraz dobrzy ludzie giną zanim przejdą połowę drogi, a źli mogą dotrzeć na miejsce.Na szczęście tylko ja znam drogę.– Poprzednio zawiązywaliście oczy klientom – zauważyłem.– To nie ułatwia wspinaczki.Zresztą to już nie ma znaczenia.Zdo­łałbyś odnaleźć miejsce, gdzie spoczywa Arka nawet gdybym zdjął ci prze­paskę dopiero tam.Ci, których prowadziłem nie mieli pojęcia o nawiga­cji i triangulacji.Nie byli ludźmi wykształconymi.Popatrzysz na zegarek, odczytasz wysokość.Nie rób takiej zdziwionej miny.Wiem, że ma wbu­dowany altimetr.Sam posługiwałem się swego czasu identycznym.Zmie­rzysz kąt padania promieni słonecznych i określisz, gdzie jesteś.Zresztą znając dokładnie wysokość można przecież obejść trawersem szczyt.– To zajmie miesiące, te wszystkie granie, rozpadliny, lodowce.– Ale jest wykonalne.– Dlaczego więc mnie prowadzisz? Wzruszył ramionami.– Góra tego chce.Tak mógłbym powiedzieć, ale to nie byłaby praw­da.To ja tego chcę.Zawsze lubiłem się przechwalać.Chcę zobaczyć two­ją minę na widok Arki.– To może powinienem się ogolić, żebyś mógł ją lepiej widzieć – musnąłem dłonią zarastającą policzki szczecinę.– Będę zaszczycony.Maszynka jest w grocie na półce, na lewo od wejścia.Zjedliśmy na śniadanie konserwę.Ruszyliśmy naprzód.Ta część góry była bardzo trudna do wspinaczki.Stok pocięty szczelinami, luźne ka­mienie.Szliśmy najczęściej żlebami.Od czasu do czasu natrafialiśmy na wysokie progi skalne, które pokonywaliśmy z ogromnym trudem.Wresz­cie stały się zbyt wysokie, ale tu były już powbijane w skałę haki.Koło południa zatrzymaliśmy się na odpoczynek na skalnej półce przyprószo­nej gdzieniegdzie śniegiem.Daleko na horyzoncie majaczył Elbrus.Alti­metr wykazał wysokość ponad trzy i pół tysiąca metrów nad poziomem morza.Zimne powietrze było przejrzyste jak kryształ.Guś popatrzył w zadumie na dół.– Nikogo w zasięgu wzroku – powiedział z zadowoleniem.– Tylko my i góra.Tak jak za dawnych dobrych czasów.– Czy to jedyna droga? – zapytałem.– Ależ nie.Dróg było kilka.Tyle tylko, że minęło wiele lat.Trzęsie­nia ziemi zmieniają rzeźbę góry.Zresztą widziałeś, co stało się z wioską Ahora.Kiedyś można było dotrzeć do Arki konno.No, prawie do Arki.Była odnoga od drogi wiodącej na szczyt.Ruszyliśmy w górę.Dość nieoczekiwanie wyszliśmy na niewielką do­linkę.Była zasłana kamiennymi kołami.– Kotwice Arki – powiedział Guś.– Jesteśmy już blisko.Popatrzyłem na kamienne koła.– Nie wydaje mi się – powiedziałem ostrożnie.– One są wykute z bazaltu, takiego samego jak ten na tamtej grani.Wyglądają raczej jak­by wykonano je tu na miejscu.Mój przełożony mówił, że to nagrobki sprzed przyjęcia chrześcijaństwa.– A komu by się chciało dźwigać nieboszczyków tak wysoko? – mruknął, a potem niespodziewanie uśmiechnął się.– Skoro nie są to kotwice, to pewnie faktycznie nagrobki.Popatrzyłem mu w oczy.Błyszczały w nich figlarne iskierki.– Jesteś inteligentniejszy niż ci, którzy zazwyczaj tu przychodzili – powiedział.– To ma być komplement?– Może niedobrze, że idziesz do Arki.Możesz rozszyfrować nasze niektóre tajemnice.Paręset metrów dalej znaleźliśmy pierwsze kości.– Będziemy musieli wspiąć się kawałek kominem – powiedział Guś.– Dalej będzie trochę wody.Szczelina, którą się posuwaliśmy, zakręciła i znaleźliśmy się w nie­wielkiej kotlince o bardzo stromych ścianach.Na jej dnie koło ściany skalnej, w którą ktoś powbijał zardzewiałe obecnie klamry, leżał szkielet człowieka, okryty strzępami ubrania.– Rozbił sobie głowę – przewodnik pokazał paskudne pęknięcie przecinające potylicę.Ubranie rozsypało się ze starości.Koło miednicy, w miejscu gdzie kiedyś znajdowała się zapewne kieszeń, leżała niewielka kupka poczer­niałych monet.Podniosłem jedną z nich.Było to 10 lirów z portretem Atatiirka, z 1977 roku.Rzuciłem ją na miejsce.– Klamry są zardzewiałe – wyjaśnił Guś.– Któraś musiała się pod nim złamać.Do dzieła.Wspinaliśmy się bardzo powoli wypróbowując najpierw każdy uchwyt.Niektóre trzymały się skały bardzo słabo.Inne były przekorodowane na wylot i teraz gięły się pod ciężarem ciała.Kilka było świeżo złamanych, jakby ktoś pokonywał tę trasę przed niewielu dniami.– Ktoś tu był – zauważyłem.– Ja – odpowiedział.– Szedłem tedy przed niecałym tygodniem.Jeszcze kawałek.Weszliśmy w komin.Tu klamry były rozmieszczone rzadziej.Komin skręcał prowadząc cały czas pod bardzo ostrym kątem do góry.Wreszcie wyszliśmy.Zatrzymaliśmy się na niewielkiej półce skalnej.Leżało na niej kilkanaście kopczyków ułożonych z kamieni.Na ścianie ktoś olejną far­bą namalował krzyż.– Turyści – wyjaśnił Guś.– Mój brat ich prowadził.Zaskoczyła ich zamieć śnieżna i jednoczesny spadek temperatury.Umarli, bo nie mieli opału, a wiatr uniemożliwiał schodzenie w dół.Dziwna śmierć, bo był środek lata.Takie ochłodzenia są rzadkie, nawet na Araracie.Po­grzebałem ich tu, a brata gdzie indziej.Ruszyliśmy bardzo stromą ścieżką do góry.Było coraz zimniej.Prze­cięliśmy spore pole lawowe, a potem znowu zaczęły się piargi.Zatrzyma­liśmy się na noc w sporej jaskini.Guś wyjął z plecaka kostkę wielkości pudełka zapałek, wykonaną z jakiejś substancji szarego koloru i poło­żywszy ją na palenisku zapalił zapałką.Zrobiło się ciepło i przyjemnie.Zdjąłem kurtkę.Kostka płonąc świeciła oślepiającym blaskiem.Wkrót­ce w jaskini zrobiło się gorąco jak w saunie.Guś posypał kostkę garścią proszku i przygasła.– Co to takiego? – zdziwiłem się.– Fosfor?– termit.Substancja zapalająca na bazie fosforu – wyjaśnił [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl