[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Magnus złapał mnie za ramię i pociągnął na środek balkonu, do światła.Glaucja pchnął na mnie Tirona, tak że potknąłem się i musiałem uchwycić ceglanej balustrady, by nie stracić równowagi.Ziejąca za nią przepaść dopiero po chwili zmieniła się w moich oczach w trawiaste zbocze, przecinane cieniami cyprysów.Z dołu balkon nie wydawał się tak wysoki.Magnus odciągnął moją głowę za włosy i przytknął do gardła nóż, zmuszając, bym patrzył na niego.– Gdzieś cię już widziałem – szepnął.– Glaucja, popatrz! Skąd znamy tego psa?Jasnowłosy olbrzym obejrzał mnie dokładnie, wydął usta i zmarszczył czoło.Potrząsnął głową.– Nie wiem – mruknął.Po chwili twarz mu się rozjaśniła.– Ameria! Pamiętasz, Magnusie? Parę dni temu, na drodze, tuż przed skrętem do domu Kapitona.Był sam, jechał w przeciwnym kierunku.– Kim jesteś? Czego tu szukasz? – warknął do mnie Magnus.Nóż nacisnął mocniej, aż poczułem, jak skóra mi pęka pod jego ostrzem.Wyobraziłem sobie ściekającą po nim krew.Nieważne, kim jestem, krzyczałem w myślach, ważne, że ja wiem, kim wy jesteście! Ty z zimną krwią zamordowałeś swojego kuzyna i zawłaszczyłeś jego posiadłość.A ty włamałeś się do mego domu i zostawiłeś krwawy napis na ścianie.Zamordowałbyś Bethesdę, gdybyś miał szansę.Pewnie byś ją przedtem zgwałcił.Poderwałem kolano, celując prosto w krocze Magnusa.Odruchowo sięgnął, by się zasłonić.Ostrze noża przejechało mi po tunice, przecinając ją i kalecząc pierś.Nieważne.Wiedziałem, że już jestem zgubiony – Glaucja znalazł się tuż obok niego, unosząc nóż do ciosu.Zebrałem się w sobie, oczekując pchnięcia w serce.W wyobraźni już słyszałem przyprawiający o mdłości odgłos rozcinanej skóry.Tylko że nikt mnie nie zranił.Glaucja upadł na kolana, upuszczając broń i łapiąc się za głowę.Tiro stał za nim z zakrwawioną cegłą w ręku.– Była luźna w ścianie – wyjaśnił, patrząc z niedowierzaniem to na nią, to na Glaucję.Żaden z nas nie pomyślał, by sięgnąć po upuszczony nóż, ale Magnus pomyślał.Porwał go i odskoczył o parę kroków, po czym ruszył do ataku, sapiąc jak kreteński byk.Przeskoczyłem przez balustradę, zanim się zorientowałem, co robię; jakby to moje ciało skoczyło, zostawiając za sobą głowę.Spadałem poprzez ciemność, ale nie sam.Nieco z boku i z góry inne ciało szybowało w dół – Tiro.Tuż za nim leciał kawałek cegły, koziołkując w powietrzu, migając wyraźnie widoczną w księżycowym świetle plamą krwi.Magnus był już tylko wykrzywioną w złości twarzą, wystającą sponad balustrady wysoko nad nami; obramowana srebrzystymi smugami dwóch noży malała z każdą chwilą.CZĘŚĆ TRZECIASPRAWIEDLIWOŚĆROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMYCoś wyjątkowo twardego i olbrzymiego rzuciło się ku mnie i uderzyło od dołu: twarda, ubita ziemia.Czułem, jak jakaś siła, niby ręka olbrzyma, pcha mnie do przodu, przewraca i toczy po szorstkiej powierzchni.Obróciła mnie kilkakrotnie, aż wreszcie się zatrzymałem.Niedaleko słychać było jęki Tirona.Narzekał na coś, ale nie mogłem rozróżnić słów.Przez chwilę zupełnie zapomniałem o Magnusie.Zdołałem pomyśleć jedynie o tym, jak zadziwiająco rzadką substancją jest powietrze i jak nadzwyczajnie gęsta wydaje się przez kontrast ziemia.Potem wróciły mi zmysły i mogłem rozejrzeć się dookoła.Wściekła twarz Magnusa wydawała się niesamowicie oddalona.Jak ja mogłem skoczyć z takiej wysokości? Nie było obaw, że pójdzie w moje ślady – żaden zdrowy na umyśle człowiek nie wykonałby takiego skoku, jeśli od tego nie zależałoby jego życie.Magnus nie ośmieliłby się również wszcząć ogólnego alarmu; nie podczas obecności Sulli.To wiązałoby się z ryzykiem zbyt wielu pytań i nieprzyjemnych komplikacji.Jesteśmy właściwie wolni, pomyślałem.Zanim Magnus zbiegnie po schodach i przedrze się przez labirynt korytarzy, dawno zdążymy rozpłynąć się w mroku nocy.Dlaczego więc on się nagle uśmiechnął?Tiro jęknął i dźwignął się na czworaki tuż obok mnie, cały drżący.Próbował wstać, ale upadł bezsilnie w przód.Spróbował jeszcze raz i znowu upadł.Twarz wykrzywiał mu ból.– Moja kostka.– wyszeptał chrapliwie, potem zaklął.Spojrzałem na balkon; Magnusa już tam nie było.Podźwignąłem się na nogi i pomogłem wstać Tironowi.Zacisnął zęby i wydał dziwny, bulgoczący dźwięk – wycie bólu stłumione ogromnym wysiłkiem woli.– Możesz iść? – spytałem.– Oczywiście.– Odsunął się ode mnie, natychmiast padając na kolana.Podciągnąłem go znów do pozycji pionowej, oparłem sobie na biodrze, zarzuciłem jego rękę na kark i ruszyliśmy przed siebie najszybciej, jak się dało.Jakoś kuśtykał, podskakując i sycząc z bólu.Oddaliliśmy się o parędziesiąt metrów, gdy za plecami usłyszałem szuranie i serce we mnie zamarło.Obejrzałem się i ujrzałem Magnusa, wypadającego na ulicę, oświetlonego jasno płonącymi lampami przy bramie Chryzogonosa.Za nim wypłynęła z ciemności inna sylwetka – olbrzymi Malliusz Glaucja.Przez mgnienie widziałem jego twarz, naznaczoną strużkami krwi, prawie nieludzką.Stanęli na środku ulicy, rozglądając się na wszystkie strony.Pociągnąłem Tirona ku tej samej wierzbie, zza której obserwowaliśmy nadciągający orszak Sulli, sądząc, że w ciemności uda się nam za nią ukryć, ale ten nagły ruch musiał właśnie zwrócić uwagę Magnusa.Usłyszałem okrzyk i tuż potem tupot sandałów.– Wskakuj mi na plecy! – syknąłem do Tirona.Zrozumiał natychmiast i gdy przykucnąłem nieco, podskoczył i objął mnie nogami w biodrach.Przytrzymałem go za ręce i zacząłem biec, zdumiony własną siłą: bez wysiłku sunąłem po gładkich kamieniach.Nabrałem powietrza i zaśmiałem się głośno, pewny, że mogę tak biec całą milę i z każdym krokiem zostawiać Magnusa w tyle.Dochodziły mnie z tyłu ich krzyki, ale słabo.Słyszałem przede wszystkim szum własnej krwi i łomot serca.Nagle, w jednej chwili, wraz z kolejnym oddechem, krótszym od innych, euforia prysła.Każdy następny krok coraz bardziej odbierał mi energię.Pozioma ulica zdawała się nagle wieść pod górę, a potem mięknąć, jakbym brnął przez muł.Zamiast się śmiać, nagle zakaszlałem, z trudem mogłem unosić stopy.Tiro był ciężki jak statua z brązu.Usłyszałem za nami Magnusa i Glaucję; odgłos ich kroków wydawał się tak bliski, że poczułem mrowienie w karku, kuląc się w duchu na myśl o nożu, który za chwilę utkwi mi między łopatkami.Zataczając się, sunąłem wzdłuż muru porośniętego bluszczem.Wkrótce mur się skończył i po lewej ujrzałem dom Cecylii Metelli.Drzwi oświetlała pojedyncza pochodnia; w jej świetle zobaczyłem dwóch strażników pilnujących Sekstusa Roscjusza
[ Pobierz całość w formacie PDF ]