[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nobby zakrztusił się i wypluł papierosa.– Nie zrobiliśmy tego, prawda?– Nie.Ty tylko krzyczałeś, że powinniśmy.– O bogowie.– jęknął kapral.– Ale pamiętam chyba, że gdzieś w tym samym czasie zacząłeś rzygać.– Co za ulga.– No.głównie na Łapacza Hoskinsa.Ale potknął się o kogoś, zanim nas dorwał.Colon nagle poklepał się po kieszeni.– Ciągle mam jeszcze pieniądze herbaciane – powiedział.Kolejny obłoczek pamięci przemknął przez słoneczną tarczę ku zapomnieniu.– No.trzy pensy z herbacianych pieniędzy.Ten straszny fakt przebił się do umysłu Nobby’ego.– Trzypensówkę?– Wiesz.kiedy zacząłeś zamawiać te wszystkie kosztowne drinki dla całego baru.nie miałeś pieniędzy i albo ja bym za to zapłacił, albo.– Colon przejechał palcem po szyi.– Kssshhh! – dodał dla wyjaśnienia.– Chcesz powiedzieć, że zapłaciłeś za Szczęśliwą Godzinę pod Bębnem?– Nie całkiem Szczęśliwą Godzinę – odparł sierżant.– Raczej tak jakby Ekstatyczne Sto Pięćdziesiąt Minut.Nie wiedziałem nawet, że można pić dżin kuflami.Nobby usiłował skupić wzrok na mgle.– Nikt nie może pić dżinu kuflami.– Też ci to powtarzałem, ale nie chciałeś słuchać.Nobby pociągnął nosem.– Jesteśmy blisko rzeki – zauważył.– Może spróbujemy.Coś zaryczało niedaleko.Krzyk był długi i donośny, niczym buczek mgłowy przed poważną katastrofą.Był to głos, jaki można usłyszeć z zagrody bydła w niespokojną noc.Trwał i trwał, a potem urwał się tak nagle, że całkiem zaskoczył ciszę.–.odejść stąd możliwie daleko – dokończył Nobby.Krzyk spełnił funkcję lodowatego prysznica i wiadra czarnej kawy.Colon odwrócił się w miejscu.Rozpaczliwie potrzebował czegoś, co spełniłoby funkcję pralni.– Skąd to nadleciało? – zapytał.– Chyba stamtąd, nie?– Myślałem, że raczej stamtąd!We mgle kierunki niczym się nie różniły.– Myślę – powiedział wolno Colon – że trzeba iść i zameldować o tym jak najszybciej.– Racja – zgodził się Nobby.– A którędy?– Może po prostu biegnijmy, co?Wielkie spiczaste uszy funkcjonariusza Rzygacza zawibrowały, kiedy usłyszały krzyk.Gargulec odwrócił czujnie głowę, dokonując triangulacji wysokości, kierunku i odległości.A potem je zapamiętał.Krzyk był słyszalny nawet w Pseudopolis Yard, choć dobiegł tam stłumiony przez mgłę.Wpadł w otwartą głowę golema Dorfla i odbijał się wewnątrz, rozbrzmiewał echem coraz ciszej i głębiej pomiędzy drobnymi pęknięciami gliny, aż wreszcie, na samej granicy postrzegania, maleńkie cząsteczki zatańczyły razem.Bezokie otwory wpatrywały się w ścianę.Nikt nie słyszał wołania, jakie dobiegło w odpowiedzi z pustej czaszki, bo nie miała ust, by je wydać, ani nawet umysłu, by nim kierować.Ale wykrzyczała w ciemność:GLINO Z MOJEJ GLINY, NIE BĘDZIESZ ZABIJAŁ! NIE UMRZESZ!Samuel Vimes śnił o śladach.Miał raczej cyniczny stosunek do śladów.Instynktownie im nie ufał.Pchały się pod nogi.Nie mógłby też zaufać żadnej osobie, która raz tylko zerka na innego człowieka, po czym tonem wyższości zwraca się do towarzysza: „Drogi panie, nic nie mogę o nim powiedzieć z wyjątkiem tego, że jest leworęcznym murarzem, kilka lat służył w marynarce handlowej i ostatnio źle mu się wiedzie”.A potem wygłasza zarozumiałe komentarze o odciskach, postawie i stanie butów tamtego człowieka, podczas gdy dokładnie takie same mogłyby się odnosić do kogoś, kto nosi stare ubranie, bo akurat koło domu chciał wymurować sobie nowy grill, dał się kiedyś wytatuować, bo miał siedemnaście lat i był pijany[14], a choroby morskiej dostaje już na wilgotnym chodniku.Cóż za arogancja! Cóż za obraza dla przebogatej, chaotycznej rozmaitości ludzkich doświadczeń!To samo dotyczyło wskazówek bardziej statycznych.W rzeczywistym świecie odciski stóp na trawniku pozostawiła najprawdopodobniej sprzątaczka.Krzyk w środku nocy oznaczał pewnie człowieka, który wstawał z łóżka i mocno nadepnął odwróconą szczotkę.Prawdziwy świat był nazbyt prawdziwy, by pozostawiać takie wygodne drobne wskazówki.Był zbyt pełen różnych obiektów.Człowiek dochodził do prawdy nie przez eliminację tego, co niemożliwe, ale drogą o wiele trudniejszego procesu eliminacji tego, co możliwe.Trzeba było pracować konsekwentnie, zadawać pytania i przyglądać się pilnie.Trzeba chodzić i mówić, a w głębi serca mieć nadzieję, że jakiemuś draniowi strzelą nerwy i się przyzna.W umyśle Vimesa krążyły i zderzały się ze sobą wydarzenia całego dnia.Niczym smutne cienie sunęły golemy.Ojciec Tubelcek pomachał do niego, a potem wybuchła mu głowa i zasypała Vimesa słowami.Pan Hopkinson leżał martwy we własnym piekarniku i miał w ustach kromkę chleba krasnoludów.A golemy maszerowały ciągle, w milczeniu.Między nimi szedł Dorfl, powłócząc nogą; głowę miał otwartą, słowa mogły do niej wlatywać i wylatywać stamtąd jak rój pszczół.Pośrodku tego wszystkiego tańczył Arszenik – kolczasty zielony człowieczek.Rechotał i bełkotał coś niezrozumiale.W pewnym momencie Vimesowi wydało się, że któryś z golemów krzyknął.Potem sen zaczął się rozmywać.Golemy.Piekarnik.Kapłan.Dorfl.Golemy maszerowały, a od uderzeń ich stóp cały sen wibrował.Vimes otworzył oczy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]