[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nic nie utonęło w zapomnieniu, żaden kochanek nie umarł, wszyscy odrodzili się na jej zwiędłym łonie, zmartwychwstali w paradnych mundurach.I jakby pani Hortensja była wspaniałą trójmasztową fregatą, kochankowie — a wielu ich miała przez minione czterdzieści pięć lat — wdarli się na pokład, do ładowni, na maszty i żeglują, a ona — tysiąckrotnie uszkodzona, tysiąckrotnie uszczelniana — zmierza do swego ostatniego, od dawna w gorących marzeniach wytęsknionego portu — małżeństwa.Zorba przybiera wciąż nowe twarze — Turków, Ormian, Francuzów, Arabów, Greków, a pani Hortensja ogarnia swymi ramionami tę uwielbianą przez nią i nie kończącą się procesję.Stara syrena zdała sobie nagle sprawę z tego, że przestałem czytać, i uniosła ciężkie powieki.— Nic więcej nie mówi? — szepnęła z wyrzutem i łakomie oblizała wargi.— Czego chcesz jeszcze, madame Hortensjo? Czyż nie widzisz? Cały list przeznaczony jest dla ciebie.Spójrz, cztery stronice! A w dodatku, patrz, tu w rogu jest serce.Zorba pisze, że narysował je własną ręką.Widzisz — przeszywa je strzała — symbol miłości.Pod nim — spójrz — dwa całujące się gołąbki, a na ich skrzydłach małymi, niewidocznymi literkami wypisane czerwonym atramentem dwa imiona: Hortensja — Zorba.Nie było ani gołąbków, ani literek, ale oczęta starej syreny zalśniły łzami, dostrzegając to, co pragnęły ujrzeć.— Nic więcej? Nic więcej? — pytała wciąż nienasycona.Wszystko było dobre — skrzydła, wonne mydliny od fryzjera, gołąbki — ale to tylko słowa jak plewa na wietrze.Jej praktyczny, kobiecy umysł szukał czegoś innego, bardziej uchwytnego, pewnego.Ileż to razy w swoim życiu słuchała tych słodkich nonsensów.I cóż za korzyść jej to przyniosło? Co z tego? Po tylu latach została sama na bruku!— Nic poza tym? — szepnęła znów żałośnie.— Nic poza tym?Patrzyła mi w oczy jak zaszczuta sarna, żal mi jej było.— Pisze jeszcze coś bardzo ważnego, madame Hortensjo, dlatego zostawiłem to na koniec.— A więc? — spytała z westchnieniem.— Pisze, że gdy tylko wróci, padnie przed tobą na kolana i ze łzami w oczach poprosi cię o rękę.Nie może już wytrzymać.Chce, żebyś była jego żoneczką, panią Hortensją Zorba, pragnie, abyście się nigdy nie rozstawali.Teraz rozpłakała się naprawdę, szczerze.Spotkało ją wielkie szczęście, spełniło się marzenie całego jej życia.Nareszcie spokojna przystań i legalne łoże! Ukryła twarz w dłoniach.— Dobrze — powiedziała tonem wielkiej damy.— Zgadzam się.Napisz mu tylko, proszę, że tu, na wsi, nie ma pomarańczowego kwiecia na ślubny wianek.Niech przywiezie z miasta.Musi przywieźć jeszcze dwie odpowiednie na taką okazję białe świece z różowymi wstążkami oraz migdałowe ciasteczka.Niech nie zapomni także o białej, ślubnej sukni, jedwabnych pończochach i atłasowych pantofelkach.Bieliznę pościelową mamy.Napisz, żeby nie kupował.Łóżko też jest.Sporządzała już listę zakupów, już traktowała przyszłego męża jak chłopca na posyłki.Podniosła się z dostojeństwem kobiety zamężnej.— Mam ci coś do powiedzenia — rzekła.— Coś bardzo ważnego.— i przerwała wzruszona.— Mów, madame Hortensjo.Jestem do twojej dyspozycji.— Zorba i ja bardzo cię lubimy.Jesteś bardzo dobrze wychowany i nie przyniesiesz nam wstydu.Czy chcesz być naszym świadkiem przy ślubie?Zadrżałem.Moi rodzice mieli kiedyś służącą imieniem Diamanto.Była to ponad sześćdziesięcioletnia stara panna, pomarszczona, z meszkiem na górnej wardze, płaska jak deska, na pół zwariowana na tle swego dziewictwa.Zakochała się w synu sklepikarza Mitosa, tłustym, dorodnym, wiejskim chłopcu, który miał jeszcze mleko pod nosem.— Kiedy ożenisz się ze mną? — pytała go każdej niedzieli.— Weź ze mną ślub zaraz.Dlaczego zwlekasz? Ja już nie mogę dłużej na to czekać.— Ja też nie mogę żyć bez ciebie — odpowiadał chytrze syn sklepikarza, chcąc utrzymać stałą klientkę.— Mnie także trudno czekać, Diamanto, ale nie mogę się żenić, dopóki mi nie podrosną wąsy.Tak mijały lata i stara Diamanto czekała.Złagodniała, rzadziej miewała bóle głowy, jej cienkie wargi, których nikt nigdy nie całował, uśmiechały się częściej, lepiej nawet prała bieliznę, tłukła mniej talerzy i nie przypalała jedzenia.— Chcesz być naszym świadkiem, paniczu? — zapytała mnie ukradkiem pewnego wieczoru.— Chętnie, Diamanto — odpowiedziałem ze ściśniętym litością gardłem.Ta historia kosztowała mnie potem wiele zmartwień, dlatego zadrżałem, słysząc takie samo pytanie z ust pani Hortensji.— Chętnie — odpowiedziałem.— To zaszczyt dla mnie, madame.— Mów mi już: kumo, gdy jesteśmy sami.— powiedziała i uśmiechnęła się wyniośle.Wstała.Poprawiła loczki wystające spod kapelusika i oblizała wargi.— Dobranoc, kumie! — rzekła.— Dobranoc, oby szybko wrócił.Patrzyłem na oddalającą się.Radość przypięła jej skrzydła do ramion, a postarzałe ciało wyginało się z dziewczęcą zalotnością.Zostawiła za sobą na piasku głębokie dołeczki — ślad obcasów jej starych, wykoślawionych pantofli.Jeszcze nie skryła się za cyplem, gdy z wybrzeża dobiegły straszne krzyki i płacz.Zerwałem się i rzuciłem w stronę przeciwległego cypla, skąd dochodził
[ Pobierz całość w formacie PDF ]