[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W niepamięci utonęły wszystkie jej cierpienia — nędzna starość, drwiny, bezlitosne słowa, jakimi ją obrzucano, smutne wieczory, kiedy siedziała na pustym ganku i robiła na drutach grube skarpety jak prosta, poczciwa, poważna kobiecina, ona, wytworna paryżanka, niezwyciężona uwodzicielka, przed którą na kolana padali czterej mocarze i którą pozdrawiały cztery wielkie floty!Morze jest niepokalanie błękitne, piętrzą się spienione fale, kołyszą pływające fortece, na drzewcach trzepocą wielobarwne flagi, zapach smażonych ryb morskich i kuropatw piekących się na rożnie unosi się w powietrzu, podają jej mrożone owoce w rżniętych kryształowych kompotierach.Strzelają korki szampana.Brody: czarna, kasztanowa, szpakowata i blond, cztery rodzaje zapachów — woda kolońska, fiołki, piżmo i paczula.Drzwi kabiny zamykają się, opada ciężka zasłona, zapalają się światła — Hortensja przymyka oczy.Mój Boże, czy całe to życie wypełnione miłością, całe życie pełne cierpień, nie było tylko chwilą?Przechodzi z jednych kolan na drugie, obejmuje haftowane złotem bluzy, zanurza palce w gęstych, perfumowanych brodach.Nie przypomina sobie imion, tak jak jej papuga pamięta tylko jedno: Canavaro, ponieważ był najmłodszy i tylko to jedno imię papuga potrafiła wymówić.Inne, zbyt trudne, utonęły w niepamięci.Hortensja westchnęła głęboko i mocniej przytuliła krucyfiks do łona.— Mój Canavaro.Mój najmilszy Canavaro.— majaczyła, tuląc krzyż do mokrych od potu, obwisłych piersi.— Zaczyna tracić przytomność — szepnęła ciotka Lenio.— Pewnie zobaczyła swego Anioła Stróża i przeraziła się.Rozwiążmy chusty i podejdźmy.— Bój się Boga! — zawołała Malamatenia.— Mamy ją opłakiwać za życia?!— Moja matko Malamatenio — głucho warknęła ciotka Lenio.— Trzeba pomyśleć o jej kufrach, bieliźnie, o towarach w sklepiku i kurach, i królikach.Ty ględzisz mi tu o czekaniu, aż odda ducha! Tymczasem kto pierwszy, ten lepszy!Powiedziawszy to, zerwała się energicznie na nogi, a za nią ruszyła jej towarzyszka.Rozwiązały czarne chusty, rozpuściły rzadkie siwe włosy i wczepiły się w krawędź łóżka.Pierwsza dała sygnał do lamentu ciotka Lenio, wydobywając z siebie ostry, przejmujący krzyk:— Iiii!Zorba zerwał się, chwycił obie staruchy za włosy i odrzucił do tyłu.— Zamknąć gęby, stare sroki! — krzyknął, — Czy nie widzicie, że ona jeszcze żyje?— Stary idiota! — jazgotała Malamatenia, zawiązując na powrót chustę.— Skąd go u diabła tu przyniosło, tego przybłędę!Hortensja, zmęczona życiem syrena, usłyszała przeraźliwy krzyk płaczki.Czarująca wizja rozproszyła się.Statek admirała poszedł na dno, zniknęły mięsiwa z rożna, szampan i perfumowane brody, a ona znów leżała na swoim ohydnym śmiertelnym łożu gdzieś na krańcu świata.Próbowała unieść się, jakby szukając ucieczki, ale opadła i zawołała z cichą skargą:— Nie chcę umierać.Nie chcę.Zorba pochylił się nad nią, dotknął swoją wielką, stwardniałą dłonią jej rozpalonego czoła i odgarnął z twarzy mokre od potu włosy.Jego ptasie oczy napełniły się łzami.— Cicho, cicho, moja poczciwino — wyszeptał.— Ja tu jestem.Ja, Zorba.Nic się nie bój!I oto od jednego dotknięcia widzenie wróciło i jak ogromny motyl koloru morza ogarnęło swymi skrzydłami łóżko.Konająca chwyciła wielką dłoń Zorby, wyciągnęła powoli ramię i objęła jego pochyloną szyję.Jej wargi poruszyły się:— Mój Canavaro.O, mój najmilszy Canavaro.Krucyfiks ześliznął się z poduszki, upadł na podłogę i rozbił się w kawałki.Z podwórza dochodził męski głos:— Kładź kurę, mówię ci, woda się zaraz zagotuje! Siedziałem w kącie i w moich oczach wciąż wzbierały łzy.To jest właśnie życie — różnobarwne, nieskładne, obojętne, przewrotne.Ci prymitywni kreteńscy chłopi, otaczający starą, przybyłą tu z drugiego końca świata śpiewaczkę kabaretową, przyglądają się jej konaniu z tak pierwotną radością, jakby ona nie była istotą ludzką, jakby patrzyli na wielkiego, egzotycznego, barwnego ptaka, który spadł na ich wybrzeże i leży ze złamanym skrzydłem.Stara pawica, stara kotka, stara tłusta foka.Zorba delikatnie wyśliznął się z uścisku Hortensji, wstał pobladły, otarł oczy wierzchem dłoni.Patrzył na chorą, lecz nic już nie rozróżniał, nic nie widział.Otarł ponownie oczy i wtedy ujrzał nieskoordynowane ruchy jej słabych opuchniętych stóp i grymas, jaki wykrzywił jej usta.Drgnęła raz i drugi.Kołdra zsunęła się na podłogę, ukazując półnagie, mokre od potu, obrzmiałe żółtozielone ciało.Hortensja krzyknęła cieniutkim, piskliwym głosikiem zarzynanego kurczaka i znieruchomiała z szeroko otwartymi, szklistymi oczami, w których zastygła groza.Papuga zeskoczyła na dno klatki, uczepiła się prętów, spojrzała i zobaczyła, jak Zorba kładzie swoją wielką łapę na głowie jej pani i wolno, wolniutko, z ogromną tkliwością zamyka jej powieki.— Hej, szybko! Już wyciągnęła kopyta! — wrzasnęły płaczki, podbiegając do łóżka.Zawyły przeciągle.Pochylając się i kołysząc, biły się w piersi zaciśniętymi pięściami.Ten żałosny i złowrogi, monotonny, kołyszący rytm powoli wprawiał je w stan lekkiego oszołomienia.Brały je w posiadanie dawno minione troski i sącząc się jak trucizna, drążyły skorupę ich serc.Pękała i rodził się obrzędowy, żałosny lament.— Nie na ziemi miejsce dla ciebie, nie na ziemi łoże.Zorba wyszedł na podwórze.Porwał go płacz, wstydził się jednak kobiet.Przypomniałem sobie jego słowa, powiedziane do mnie pewnego dnia: “Nie wstydzę się płakać, ale tylko wobec mężczyzn.My, mężczyźni, stanowimy rodzaj klanu, nieprawdaż? Dlatego nie wstydzę się.Ale wobec kobiet musimy być zawsze dzielni.Skoro my zaczniemy łkać, co się stanie z tymi biedaczkami? To byłby koniec świata".Obmyto ciało winem, stara żałobnica otworzyła kufer, wydobyła czystą bieliznę, oblekła w nią zwłoki i wylała na nie flakonik wody kolońskiej.Z sąsiednich ogrodów zleciały się muchy śmierci i złożyły jajka w nozdrzach, oczodołach i kącikach ust zmarłej.Zapadał zmierzch.Niebo na zachodzie było piękne i pogodne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]