[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ustalenie daty tego wybuchu było jednak konieczne choćby w przybliżeniu.Postanowiłem wycofać się ze skażonej strefy, odzyskać łączność z bazą i przekazać wiadomości, a potem zostawić zadanie fizykom.Niech się sami domyśla, jak przeprowadzić analizę próbek, które zebrałem.Nie całkiem wiedząc po co, podniosłem żałosnego nieboszczyka, bez trudu zarzuciłem go sobie na plecy, bo nie ważył tu więcej niż osiem czy dziesięć kilogramów, i rozpocząłem dość kłopotliwy taktyczny odwrót.Długie nogi niesionego wlokły się po gruncie, zaczepiały o kamienie, więc musiałem iść bardzo powoli, żeby nie runąć razem z nim.Zbocze nie odznaczało się zbytnią stromizną, ale sam nie wiedziałem, czy poręczniej stąpać po miejscach śliskich, skały zakrzepłej w glazurę, czy po gruzie, który rozsuwał się i poczynał płynąć razem ze mną przy każdym kroku.Przez tę mordownię zmyliłem obrany kierunek i zamiast na wydmę, z której przyszedłem, dostałem się jakieś ćwierć mili bardziej ku zachodowi między duże, obłe głazy, podobne do kamieni-monolitów, zwanych “świadkami" przez ziemskich geologów.Złożyłem niesionego na płaskim gruncie i sam usiadłem, żeby odsapnąć, nim wezmę się do wzywania Wivitcha.Rozglądałem się za mikropami, ale nigdzie nie było ani śladu ich roziskrzonej chmurki, głosów żadnych też nie słyszałem, choć właściwie powinny by już mnie dochodzić.Tykot czujnika w hełmie stał się tak rzadki, jakby na membranę padały pojedyncze ziarnka piasku.Usłyszawszy niewyraźny głos, pomyślałem, że to baza i wsłuchawszy się weń zdrętwiałem.Z chrypliwego bełkotania doszły mnie najpierw dwa słowa: “Bracie rodzony.rodzony bracie." Chwila ciszy i znów: “Bracie rodzony.rodzony bracie."“Kto mówi?" - chciałem krzyknąć, ale nie ważyłem się.Siedziałem skurczony, czując jak pot występuje mi na czoło, a ten obcy głos znów wypełnił mi hełm.“Chodź, bracie rodzony.Rodzony bracie, chodź do mnie.Zbliż się bez obawy.Nie chcę nic złego, bracie rodzony.Chodź do mnie.Nie będziemy z sobą walczyli.Rodzony bracie, zbliż się.Nie bój się.Nie chcę walczyć.Musimy się zbratać.Tak, bracie rodzony.Pomóż mi.Ja też tobie pomogę, bracie rodzony".Coś trzasło i ten sam głos, ale całkiem innym tonem, krótko, warkliwie, ostro rzucił: “Złóż broń! Złóż broń! Złóż broń! Rzuć broń, bo cię spalę.Nie próbuj uciekać! Odwróć się tyłem! Podnieś ręce! Obie ręce! Tak! Obie ręce na kark! Stój i nie ruszaj się! Nie ruszaj się! Nie ruszaj się!"Znów coś chrupnęło i wrócił pierwszy głos, ten sam, ale zająkliwy, słaby: “Bracie rodzony! Zbliż się.Musimy się zbratać! Pomóż mi.Nie będziemy walczyć".Nie mogłem już wątpić, że gadał ten zewłok.Leżał, jak go rzuciłem, podobny do przetrąconego pająka z rozdartym odwłokiem i splątanymi kończynami, szczerzył puste oczodoły do Słońca, nie poruszał się, ale coś z niego wciąż gadało do mnie w kółko.Piosenka na dwa takty.Na dwie melodie.Najpierw o bracie rodzonym, potem chrapliwe rozkazy.To jego program, pomyślałem.Nic innego.Manekin czy robot, najpierw miał przywabić człowieka, żołnierza, a potem wziąć doniewoli albo zabić.Ruszyć się już nie mógł, i tylko chrobotał w nim ten nie dopalony ostatek programu, wciąż w kółko.Dlaczego jednak przez radio? Gdyby był przeznaczony do walki na Ziemi, mówiłby chyba zwykłym głosem wprost.Nie rozumiałem, do czego było mu radio.Przecież na Księżycu nie mogło być żadnych żywych żołnierzy, a robota by tak nie przywabił.Chyba nie? Jakieś mi to było bez sensu i ładu.Patrzałem na jego poczerniałą czaszkę, na wykręcone i osmalone ręce, ze stopionymi w sople palcami, na rozwarty kadłub, już bez odruchowego współczucia, jak przed chwilą.Raczej nieprzyjaźnie, powiedziałbym, a nie tylko ze wstrętem, chociaż był Bogu ducha winien.Tak został przecież zaprogramowany.Czy można oburzać się moralnie na program odciśnięty w elektrycznych obwodach? Kiedy zaczai znów pleść swoje “bracie rodzony", odezwałem się do niego, ale nie słyszał mnie.W każdym razie niczym tego nie objawił.Wstałem, a kiedy mój cień padł na jego głowę, urwał w pół słowa.Odstąpiłem na krok, znów się odezwał.A zatem pobudziło go Słońce.Przekonawszy się o tym, rozważyłem, co robić dalej.Z tego manekina-pułapki nie mogło być wiele pociechy.Już nazbyt prymitywne było takie “urządzenie bojowe".Bodaj i księżycowi zbrojmistrze mieli te długonogie stwory za bezwartościową staroć, jeśli użyli ich dla wypróbowania skutków jądrowego ciosu.Żeby nie mącił mi w głowie wciąż swą trupią śpiewką, a zresztą mówiąc prawdę sam dobrze nie wiem, czy tylko dlatego, zacząłem zbierać z otoczenia co większe kawały gruzu i obrzuciłem nimi najpierw jego czaszkę, a potem i korpus, zupełnie jakbym go chciał pogrzebać.Zrobiło się cicho i usłyszałem cieniutkie popiskiwanie.Sądziłem zrazu, że to wciąż jeszcze on i rozejrzałem się nawet za dalszymi kamieniami, ale poznałem znaki Morse'a.-T-I-C-H-Y - U-w-a-g-a – ti-c-hy - t-u b-aza - a-w-a-r-i-a - s-a-t-e-1-i-t-y - a-w-a-r-i-a - f-o-n-i-a - z-a-r-a-z - w-r-ó-c-i - c-z-e-k-a-j - t-i-c-h-y.Wysiadł więc satelita z tych trojańskich, które utrzymywały między nami łączność.Zaraz go naprawią, a jakże, pomyślałem z przekąsem.Odpowiedzieć nie mogłem, nie mając jak.Po raz ostatni spojrzałem na popalone szczątki, na białe w Słońcu ruiny zabudowań po przeciwnej stronie zagłębienia między wydmami, powiodłem oczami po czarnym niebie, szukając w nim na próżno mikropów i na chybił trafił ruszyłem ku ogromnej, wypukłej fałdzie skalnej, która wynurzała się z piasków niby szare cielsko gigantycznego wieloryba.Szedłem prosto na czarne od cienia jak smoła pęknięcie tej skały, podobne do wylotu jaskini.Zmrużyłem oczy.Ktoś w nim stał.Postać prawie ludzka.Niska, pleczysta, w szarozielonkawym skafandrze.Podniosłem od razu rękę, myśląc, że to znów moje odbicie, a barwę skafandra zmienia tylko smuga cienia, ale tamten ani drgnął.Zawahałem się.Może i strach mnie obleciał, a może jakieś przeczucie.Ale przecież byłem tu nie po to, żeby teraz uciekać, a zresztą dokąd właściwie? Poszedłem prosto dalej.Wyglądał zupełnie jak przysadko waty człowiek.- Halo - usłyszałem jego głos.- Halo.słyszysz mnie?- Słyszę - odpowiedziałem bez szczególnej ochoty.- Chodź tu, chodź.ja też mam radio!Dość idiotycznie to zabrzmiało, ale szedłem ku niemu.Coś wojskowego było w kroju jego skafandra.Na piersi krzyżowały mu się połyskujące matalicznie pasy.Ręce miał puste.Dobre i to, pomyślałem, idąc, ale wciąż wolniej.Wyszedł mi naprzeciw i podniósł ramiona bezpośrednim, serdecznym gestem, jakby ujrzał starego znajomego.- Witaj, witaj! Daj ci Bóg zdrowia.Jak to dobrze, że przyszedłeś nareszcie! Pogwarzymy sobie.ja z tobą, ty ze mną.pogadamy - jak pokój na świecie zaprowadzić.jak tobie się żyje i mnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]