[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nic a nic nie przejęłaś sięfaktem, że dla mnie oznaczało to wyrok śmierci.I gorszą od śmierci hańbę.Plamę nahonorze.Prawdziwa z ciebie Judyta, Jutto.Milcząc w sprawie gwałtu, załatwiłaś mnie jaktwoja biblijna imienniczka Holofernesa.Dałaś im moją głowę.- Nie słuchałeś, co mówiłam? -szarpnęła wodze.Oczyszczenie cię z zarzutu gwałtu oznaczało oskarżenie o czary, sądzisz, żetwoja głowa lepiej by na tym wyszła? Nikt by mnie zresztą i tak nie słuchał, jaką wagę masłowo panny, bezrozumnej jak wiadomo, przeciw słowu rycerza przysięgającego na krzyż?Wyśmiano by mnie, uznawszy, że cierpię na wapory i palpitacje macicy.A ty byłeśbezpieczny w Czechach, nikt nie mógł cię tam dosięgnąć.Przynajmniej do czasu, gdy, jakoczekiwałam, Wolfram Pannewitz opanuje strach i padnie Bibersteinowi do nóg, prosić oKasiną rękę.- Do dziś tego nie zrobił.- Bo to dupek.Zwiat, okazuje się, roi się od dupków.Przespać się z dziewczyną każdy nawyprzódki.A co potem? Dudy w miech.Nogi za pas, drapaka w obce kraje.- To do mniebyło?- Jakiś ty bystry.,- Pisałem listy do ciebie.- Adresując je do Katarzyny Biberstein.Ale i ona żadnego nie dostała.Czasy nie sprzyjająkorespondencji.Szkoda.Z radością przyjęłabym wieść, że żyjesz.Chętnie przeczytałabym, copiszesz.Mój Reinmarze.- Moja Nikolet.Jutto.Kocham cię, Jutto.- Kocham cię, Reinmarze - odpowiedziała, odwracając głowę.- Ale to niczego nie zmienia.-Nie zmienia?- Przyjechałeś na Zląsk wyłącznie dla mnie? - podniosła głos.- Kochasz mnie dozgonnie,pragniesz złączyć się ze mną po kres życia? Jeśli się zgodzę, rzucisz wszystko i uciekniemyoboje gdzieś na kraj świata? Zaraz, natychmiast, tak, jak stoimy? Dwa lata temu, oddawszy cisię, byłam gotowa.Ale ty się bałeś.Teraz z kolei stanie pewnie na przeszkodzie ważna misja,którą masz do wypełnienia.Przyznaj! Masz misję do wypełnienia? - Mam - przyznał, niewiedzieć czemu czerwieniejąc.- Misja to prawdziwie ważna, obowiązek prawdziwie święty.To, co robię, robię i dla ciebie.Dla nas.Moja misja zmieni obraz świata, poprawi ten świat,uczyni go lepszym i piękniejszym.W takim świecie, w prawdziwym Królestwie Bożym, gdynastanie, będziemy żyć, ty i ja, żyć i kochać się dozgonnie.Pragnę tego, Jutto.Marzę o tym.-Mam prawie dwadzieścia lat - powiedziała po długim milczeniu.- Moja siostra ma piętnaście,na Trzech Króli wychodzi za mąż.Patrzy na mnie z wyższością, a miałaby za pomyloną,gdyby wydało się, że zupełnie jej nie zazdroszczę zamążpójścia, a tym bardziej narzeczonego,blisko trzykrotnie od niej starszego opoja i prostaka.A może ja naprawdę jestemnienormalna? Może ojciec miał rację, odbierając mi i paląc książki Hildegardy z Bingen iKrystyny de Pisań? Cóż, mój ukochany Reinmarze, wypełniaj zatem swą misję, wojuj oideały, szukaj Graala, zmieniaj i poprawiaj świat.Jesteś mężczyzną, a to męskie rzeczy,wojować o marzenia, szukać Graala i poprawiać.Ja zaś wracam do klasztoru.- Jutto!- Nie rób przerażonej miny.Tak, przebywam obecnie w klasztorze klarysek w BiałymKościele.Z własnej woli.Gdy przyjdzie decydować, co dalej, również z własnej woli decyzjępodejmę.Na razie nie jestem tylko conversa.I to nie całkiem.Zastanawiam się.Nad tym, codalej.- Jutto.- Jeszcze nie skończyłam.Wyznałam ci miłość, Reinmarze, bo kocham cię, kochamprawdziwie.Ty zatem zmieniaj świat, ja będę czekała.Nie mając, mówiąc szczerze,alternatywy.Przerwał jej, przechylając się w kulbace i chwytając ją wpół.Uniósłszy wramionach, ściągnął ją z siodła, wyrwał stopy ze strzemion, oboje zsunęli się w głębokązaspę.Zamrugali oczami, strząsając suchy śnieg z powiek i rzęs, patrzyli sobie w oczy.W rajutracony i raj odzyskany.Rozdygotanymi dłońmi pieścił jej kubrak, gładził delikatny meszeki drobną fakturę falandyszu, upajał się wyzywająco ostrą szorstkością kwiecistych haftów,śledził drżącymi palcami tchnące tajemnicą plisy i zgrubienia szwów, muskał opuszkami,chwytał, ściskał i pieścił podniecająco twarde guzy i guziczki, knefle i knefliki, cudownietajemnicze zapinki, haftki, feretki i bukle.Wśród westchnień obdarzał karesami miledrażniący palce gruby splot wełny szala, głaskał zawicie, boską delikatność drogiegotureckiego koftyru.Zanurzał twarz w futrze kołnierza, rozkosznymi zapachami całej Arabiiszczęśliwej tchnącym.Jutta dyszała i jęczała spazmatycznie, prężąc się w jego ramionach,wpijała paznokcie w rękawy jego kurtki, przyciskała policzek do pikowanego sukna.Gwałtownym ruchem zdjął jej kołpak, drżącymi palcami rozkutał szal, więżący szyję ispleciony jak wąż Jórmungander, odsunął niecierpliwie skraj jedwabnej podwiki, dotarł,niczym Marco Polo do Kitaju, do jej nagości, do nagiej skóry policzka i do cudowniewyuzdanej nagości ucha, wyłaniającego się spod tkaniny.Dotknął ucha niecierpliwymiustami.Nikoletta jęknęła, wyprężyła się, objęła go za watowany kołnierz, drapieżną dłoniąchwytając, ściskając i pieszcząc śliską i mosiężną twardość klamry jego pasa.Objęci mocno,zwarli usta w pocałunku, długim i namiętnym.Bardzo długim i bardzo namiętnym.Juttajęknęła.- Zimno mi w tyłek - wydyszała mu namiętnie wprost do ucha.- Przemakam od śniegu.Wstali, cali rozdygotani.Z zimna i podniecenia.- Słońce zachodzi.- Zachodzi.- Muszę wracać.- Nikoletto.A czy nie moglibyśmy.- Nie, nie moglibyśmy - odszepnęła.- Mieszkam w klasztorze, mówiłam ci przecież.I zacząłsię adwent.Nie można w adwencie.- Ale.Aleja.Jutto.- Jedz, Reinmarze.Gdy obejrzał się po raz ostatni, stała na skraju lasu, pałająca światłem chylącego się kuzachodowi słońca.W blasku tym i zimowej poświacie, stwierdził to z przerazliwą pewnością,nie była już Juttą de Apolda, cześnikówną z Schónau, konwersą u klarysek.Na skraju lasu,wierzchem na siwej klaczy, stała bogini.Postać świetlana piękności przedziwnej, zjawanieziemska, diuina facies, miranda species.Wenera niebiańska, pani żywiołów.Elementorumomnium domina.Kochał ją i wielbił.Rozdział szesnastyw którym dochodzi do licznych spotkań, rozdzieleni przyjaciele znowu się schodzą i nastajeRok Pański tysiąc czterysta dwudziesty ósmy.Rok, który będzie obfitował w wydarzenia.Wracał wolno, zamyślony, ze wzrokiem wbitym w grzywę, pozwalając koniowi człapaćsennie w mokrym śniegu i samemu nieledwie wybierać drogę.Przeciąwszy gościniecwrocławski pojechał na skróty, tą samą drogą, którą przybył.Nie spieszył się, choćzmierzchało, a czerwona kula słońca powoli zapadała już za wierzchołki drzew.Końprychnął, kopyta zadudniły na balach i deskach, Reynevan poderwał głowę, ściągnął wodze.Wcześniej, niż oczekiwał, dotarł do kładki, spinającej krawędzie leśnego jaru, dnem któregohuczał i burzył się wartki potok.Kładka była niezbyt szeroka, chwiejna i dość zmurszała.Spiesząc się do Jutty, pokonał ją wierzchem.Teraz wolał zsiąść i ciągnąć pochrapującegokonia za tręzle.Był w połowie drogi, gdy zobaczył, jak zza buków za kładką wyłania sięjezdziec w czarnym płaszczu.Reynevan zmartwiał.Instynktownie obejrzał się, choćo tym, by zawrócić konia na kładce, i marzyć nie było można.Instynkt nie zawiódł go.Zaplecami też miał jezdzca.Zgrzytnął zębami, przeklinając w duchu własną niefrasobliwość ibrak czujności
[ Pobierz całość w formacie PDF ]