[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Mów dalej - odezwał się Ermanar.Nascimonte wzruszył ramionami.- To wszystko, co wiem.- Mówisz o duchach - dokończył Ermanar.- Duchach, które tu mieszkają.Czy wiecie, jak długo mają się błąkać wśród ruin? Tak dłu­go, aż Metamorfowie znów będą rządzić Majipoorem, aż odzyskają władzę nad planetą, a ostatni z nas zostanie zniewolony.Wtedy odbu­dowane zostanie Velalisier, tylko jeszcze wspanialsze, i znów stanie się stolicą Zmiennokształtnych.Wtedy duchy zmarłych wyzwolą się spod przygniatających je kamieni.- A zatem nie nastąpi to prędko - powiedział Sleet.- Nas jest dwadzieścia miliardów, a ich zaledwie garstka, ukrytych w dżunglach.Jakąż mogą stanowić groźbę?- Czekają już osiem tysięcy lat, od kiedy Lord Stiamot złamał ich potęgę.Poczekają następne osiem, jeśli zajdzie potrzeba.A jednak marzą o odrodzeniu Velalisier i nie porzucą tego marzenia.Czasami we śnie słyszę, jak mówią o dniu, w którym znów wyrosną wieże Velalisier, i to mnie przeraża.Nie podoba mi się tu.Czuję, jak Metamor­fowie czuwają nad każdym miejscem, czuję, jak otacza nas ich niena­wiść, czuję w powietrzu atmosferę tej nienawiści i choć jej nie widzę, wiem, że istnieje.- W ten sposób miasto jest zarazem i przeklęte, i święte - powie­działa Carabella.- Doprawdy, trudno pojąć Metamorfów!Valentine oddalił się od całej grupy.Miasto napawało go lękiem.Próbował wyobrazić sobie, jakie było kiedyś, podobne do prehisto­rycznego Ni-moya, pełne majestatu i bogactwa.A teraz? Z głazu na głaz przemykały jaszczurki o paciorkowatych oczach.Zielska porasta­ły wytworne aleje.Dwadzieścia tysięcy lat! Jak będzie wyglądać Ni-moya za dwadzieścia tysięcy lat? Albo Pidruid? Albo Piliplok? Albo pięćdziesiąt wielkich miast na stokach Góry Zamkowej? Czy można zbudować na Majipoorze cywilizację, która trwałaby wiecznie, tak jak to mówią o cywilizacji starej Matki-Ziemi? Zastanawiał się, czy pewne­go dnia turyści z szeroko otwartymi oczami będą przetrząsać ruiny Zamku, Labiryntu i Wyspy, próbując odgadnąć, jakie one miały zna­czenie dla starożytnych? I tak nieźle nam się wiodło, powiedział sam do siebie, przebiegając myślą tysiące lat pokoju i ładu.Teraz jednak zabrzmiała fałszywa nuta; zwykły porządek rzeczy został naruszony i nie wiadomo, co z tego może wyniknąć.Pokonani i przepędzeni Metamorfowie, którzy mieli to nieszczęście, że ich świat wzbudził pożą­danie innej, silniejszej rasy, jeszcze mogą śmiać się ostatni.Zatrzymał się nagle.Jaki to dźwięk dobiegał z przodu? Odgłos kroków? A ten cień na skalnych blokach? Valentine wpatrywał się z napięciem w otaczającą go ciemność.To jakieś zwierzę, pomyślał.Wyprawiło się nocą w poszukiwaniu pożywienia.Duchy nie rzucają cieni, prawda? Nie ma tu żadnych duchów.W ogóle nie ma żadnych duchów.Niemniej jednak.Zrobił kilka ostrożnych kroków.Było tu trochę za ciemno, zbyt wiele ścieżek kluczyło między osuwającymi się ścianami.Śmiał się z Ermanara, ale strach oficera pobudził w jakiś sposób jego wyobraź­nię.Zobaczył srogich i tajemniczych Metamorfów, prześlizgujących się między zapadniętymi budynkami, ledwo uchwytnych dla oka.upiory, tak stare jak czas.bezcielesne, puste kształty.I znów stąpanie, wyraźne, tym razem z tyłu.Valentine obrócił się gwałtownie.Biegł za nim Ermanar, to wszystko.- Zaczekaj, mój panie!Valentine przystanął.Starał się zachować spokój, jednak dziwnie drżały mu dłonie.Skrzyżował ręce za plecami.- Nie powinieneś oddalać się od nas - rzekł Ermanar.- Wiem, że niewiele robisz sobie z niebezpieczeństw, które opanowały moją wy­obraźnię, jednak one naprawdę mogą istnieć.Uważaj na siebie.Zrób to dla nas, mój panie.Dołączyła do nich reszta i powoli, w milczeniu, cała grupa ruszy­ła przez ruiny zalane blaskiem księżyca.Valentine nie wspomniał o swoich przywidzeniach.To na pewno było jakieś zwierzę.Rzeczywi­ście, za chwilę pojawiły się zwierzęta, jakieś małe małpy, chyba spo­krewnione z leśnymi braćmi, które gnieździły się w zburzonych bu­dowlach i biegając tu i tam po kamieniach kilkakrotnie wystraszyły wszystkich; jakieś ssaki niższego rzędu, mintuny i drole, szybko cho­wające się w cieniu.Ale czy małpy i drole, zastanawiał się Valentine, wydają dźwięki podobne do sapania?Ósemka śmiałków spacerowała w samym sercu ruin jeszcze po­nad godzinę.Valentine zaglądał ostrożnie w różne zakamarki i jamy, starając się przeniknąć wzrokiem ciemności.Kiedy przechodzili przez kamienne szczątki zawalonej bazyliki, Sleet, który został na chwilę z tyłu, podbiegł zdyszany do Valentine'a.- Słyszałem coś dziwnego, niedaleko stąd.- Myślisz, że to duch?- Może i duch, choć wiadomo, co myślę o duchach.A może po prostu bandyta.- Albo huśtająca się małpa - dodał lekceważąco Valentine.- Sły­szałem już różne hałasy.- Mój panie.- Opanował cię strach, jak Ermanara?- Uważam, że włóczymy się tu wystarczająco długo - powiedział Sleet cichym, napiętym głosem.Valentine potrząsnął głową.- Będziemy uważać na mroczne kąty.Ale tyle tu jeszcze do obej­rzenia.- Lepiej byłoby zawrócić, mój panie.- Odwagi, Sleecie.Mały człowieczek wzruszył ramionami i odszedł.Valentine wbił wzrok w ciemność.Nie lekceważył ostrzeżenia Sleeta, w pełni doce­niając jego znakomity słuch, dzięki któremu jego przyjaciel potrafił żonglować z zawiązanymi oczami.Jednak czy mieli uciec z tego niezwykłego miejsca tylko dlatego, że ktoś usłyszał dziwny szelest czy od­głos stóp? Nie, nie tak prędko, nie tak nagle.Choć z nikim nie podzielił się swoim niepokojem, jednak poru­szał się teraz ostrożniej.Duchy Ermanara nie musiały istnieć, byłoby jednak szaleństwem nie zachować rozwagi w tym dziwnym mieście.Kiedy oglądali jeden z najbogatszych w ornamenty budynków, stojący pośród centralnego skupiska różnych pałaców i świątyń, Zalzan Kavol, który szedł przodem, zatrzymał się gwałtownie, ogłuszo­ny hałasem kamiennej płyty, która spadla mu prosto pod nogi.Zaklął i ryknął:- Te przeklęte małpy.- Nie, myślę, że to nie małpy - rzekł z cicha Deliamber.- Tam kryje się coś większego.Ermanar oświetlił krawędź sąsiedniego gmachu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl