[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wszystkodalej działo się tak, jak polecił doktor Doyle.W szklanej szafce w jego pokoju stała ogromnametalowa puszka (dar Duńskiego Czerwonego Krzyża), w której były szare, duże pastylki o nazwiePAS.Tych brałem dwadzieścia cztery dziennie.W czasie kiedy odliczałem je do torebki, Eduwyjmował z wrzątku masywną, metalową strzykawkę, nakładał igłę i wyciągał z butelki dwacentymetry streptomycyny.Następnie robił szeroki zamach, jakby chciał rzucić oszczepem, i wbijał wemnie igłę.Robiłem - bo to już z czasem stało się rytuałem - podskok i wydawałem przenikliwy syk, naco Edu i przyglądający się wszystkiemu Abdullahi wybuchali homeryckim śmiechem.Nic tak nie wiąże ludzi w Afryce jak wspólne obśmianie czegoś naprawdę zabawnego, naprzykład tego, że Biały podskakuje do góry z powodu takiego głupstwa jak zastrzyk.Toteż pózniejzacząłem dzielić z nimi tę zabawę i choć zwijałem się z bólu, jaki powodowała igła wbita przez Edu zestraszliwym impetem, razem z nimi pękałem ze śmiechu.W tym zaburzonym, paranoicznym świecie nierówności rasowej, w którym o wszystkimdecyduje kolor skóry (a nawet jego odcienie) - moja choroba, mimo że fizycznie znosiłem ją fatalnie,dawała mi nieoczekiwaną korzyść, bo czyniąc mnie tak osłabionym i ułomnym, obniżała mójprestiżowy status Białego jako kogoś ponad, kogoś super i przez to stwarzała Czarnym większe szansęzrównania.Teraz można mnie było traktować za pan brat, bo co prawda nadal byłem Białym, alejednak już Białym pomniejszonym, wybrakowanym i felernym.W moich stosunkach z Edu iAbdullahim pojawił się ten rodzaj serdeczności, który jest możliwy tylko między równymi.Byłby onnie do pomyślenia, gdyby zetknęli się ze mną jako silnym, zdrowym, władczym Europejczykiem.Przede wszystkim zaczęli mnie zapraszać do swoich domów.Z wolna stałem się bywalcemafrykańskich dzielnic miasta i poznałem ich życie jak nigdy przedtem.W tradycji afrykańskiej gośćcieszy się najwyższymi względami.Powiedzenie gość w dom, Bóg w dom" ma tu znaczeniewłaściwie dosłowne.Gospodarze długo przygotowują się na tę okazję.Robią porządki, szykująnajlepsze potrawy.Mówię o domu takiego człowieka jak Edu - posługacza w miejskiej przychodni.Kiedy go poznałem, jego status był stosunkowo dobry.Dobry, bo Edu miał stałą pracę, a takich jestniewielu.Większość ludzi w mieście pracuje dorywczo i rzadko albo przez długie okresy nie pracuje30wcale.Właściwie największą zagadką miast Afryki jest - z czego te tłumy ludzi żyją.Z czego i jak? Bonie znalezli się tu, ponieważ miasto ich potrzebowało, lecz dlatego, że wyrzuciła ich ze wsi bieda.Bieda, głód i beznadzieja tamtej wegetacji.Są to więc szukający ratunku i ocalenia uciekinierzy,przeklęci przez los, uchodzcy.Jeżeli zobaczymy grupę takich ludzi, którzy z okolic dotkniętych suszą igłodem dotarli wreszcie do granic miasta, ujrzymy w ich oczach przerażenie i panikę.Tu, wśród tychslumsów i lepianek, będą szukać swojego eldorado.Co teraz zrobią? Jak postąpią?Oto Edu i kilku kuzynów z jego klanu.Należą do żyjącego w głębi kraju ludu Sangu.Dawniejpracowali na wsi, ale ich ziemia przestała rodzić, więc kilka lat temu przyszli do Dar es-Salaam.Ichpierwszy krok: odnalezć ludzi z Sangu.Albo ludzi z innych społeczności, z którymi Sangu łączą więziprzyjazni.Afrykanin zna dobrze całą tę geografię międzyplemiennych przyjazni i nienawiści, równieżywotnych jak te istniejące dziś na Bałkanach.Po nitce do kłębka dotrą wreszcie do domu swojego ziomka.Dzielnica nazywa się Kariakoo, ajej rozkład jest w miarę planowy - prosto wytyczone piaszczyste ulice.Monotonna i schematycznazabudowa: dominują tu tzw.swahili house - rodzaj sowieckich komunałek - w jednym parterowymbudynku jest osiem - dwanaście izb, w każdej mieszka jedna rodzina.Kuchnia jest wspólna, ubikacja ipralnia też wspólne.Ciasnota panuje niewiarygodna, bo rodziny są tu wielodzietne, każdy dom toprzedszkole.Cała rodzina śpi razem na glinianej podłodze pokrytej cienkimi matami z rafii.Przed takim domem Edu i jego pobratymcy stają w pewnej odległości i Edu woła: - Hodi!Ponieważ w takich dzielnicach albo w ogóle nie ma drzwi, albo są zawsze otwarte, a wejść bez pytanianie można, więc już z daleka woła się właśnie: - Hodi! Co jest równoznacznikiem pytania: - Czy mogęwejść? Jeżeli ktoś jest wewnątrz, odpowiada: Karibu! To znaczy: Proszę wejść.Witam.I Eduwchodzi.Teraz zacznie się tasiemcowa litania rytualnych pozdrowień.Jednocześnie jest to porarekonesansu.Bo obie strony starają się ustalić, jakie to właściwie łączy ich pokrewieństwo.Skupieni ipoważni wchodzą teraz w arcygęsty las drzew genealogicznych, z jakich składa się każda wspólnotaklanowa i plemienna.Rozeznać się w tym komuś z zewnątrz - nie sposób, ale dla Edu i jegotowarzyszy jest to ważny moment spotkania: bo bliski kuzyn to duża pomoc, daleki - znaczniemniejsza.Ale i w tym drugim wypadku nie odejdą z kwitkiem.Na pewno znajdą tu dach nad głową.Na podłodze zawsze będzie trochę miejsca, bo mimo że jest ciepło, na dworze, na podwórku trudnospać - zamęczają moskity, gryzą pająki, szczypawki i wszelkie tropikalne insekty.Nazajutrz zacznie się dla Edu jego pierwszy dzień w mieście.I choć jest to dla niego noweotoczenie, nowy świat, idąc ulicami Kariakoo nie budzi zdziwienia, nie wywołuje sensacji.Inaczej zemną.Jeżeli czasem wejdę w odległe od centrum, głębokie i rzadziej uczęszczane zaułki tej dzielnicy,małe dzieci będą uciekać ile sił w nogach i chować się po kątach.To dlatego, że jeżeli coś kiedyśnapsocą, matki mówią im: - Błądzcie grzeczne, bo inaczej zje was mzungu! (Mzungu - to w językuswahili: Biały, Europejczyk).Kiedyś w Warszawie opowiadałem dzieciom o Afryce.W czasie tego spotkania wstał małychłopczyk i spytał: - A czy widział pan wielu ludożerców? - Nie wiedział, że kiedy któryś z Afrykanówwróci z Europy i będzie opowiadał w Kariakoo o Londynie, Paryżu i innych miastach zamieszkanychprzez mzungu, afrykański rówieśnik tego chłopczyka z Warszawy też może wstać i zapytać: - A czywidziałeś tam wielu ludożerców?31ZanzibarJechałem na zachód - z Nairobi do Kampali.Zaczynał się niedzielny poranek, droga była pusta,prowadziła przez ziemię sfałdowaną, pagórkowatą.Przede mną promienie słońca tworzyły na szosiejeziora świateł, połyskujące, rozwibrowane.Kiedy podjeżdżałem bliżej, światło znikało, przez momentasfalt był szary, potem wpadał w czerń, ale za chwilę zapalało się następne jezioro i za jakiś czas -znowu następne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]