[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tymczasem na rzeczywistość składały się żałosne, sypiące się miasta, których ulice przemierzali niedożywieni ludzie w przema­kających butach, ludzie z odrapanych dziewiętnastowiecz­nych czynszówek cuchnących gotowaną kapustą i pozatykanymi ustępami.Winston ujrzał w wyobraźni panora­mę Londynu - jedną ogromną ruinę, miasto miliona śmietników, a na jego tle postać pani Parsons, kobiety o pomarszczonej twarzy i rzadkich włosach, bezskutecznie usiłującej przepchać rurę odpływową.Znów podrapał się w kostkę.Dzień w dzień i noc w noc lały się z teleekranu, aż uszy puchły, dane statystyczne dowodzące, że obecnie ludzie mają więcej żywności, więcej odzieży, więcej rozrywek i lepsze domy - że żyją dłużej, pracują krócej, są roślejsi, zdrowsi, silniejsi, szczęś­liwsi, inteligentniejsi i bardziej wykształceni niż ludzie pięćdziesiąt lat temu.Nie sposób było się przekonać, czy choćby jedna z tych informacji jest prawdziwa.Partia twierdziła na przykład, iż analfabetyzm wśród dorosłych proli spadł do 60%, podczas gdy przed Rewolucją wynosił aż 85 %; współczynnik śmiertelności niemowląt zmalał do 160 na 1000 urodzeń, podczas gdy przed Rewolucją wynosił 300 - i tak dalej.Przypominało to jedno równanie z dwiema niewiadomymi.Mogło się okazać, że dosłownie każde zdanie w podręcznikach historii, nawet dotyczące spraw bezspornych, jest od początku do końca zmyślone.Równie dobrze mogło przecież nigdy nie istnieć żadne prawo ius primae noctis, żadna istota zwana kapitalistą, żadne nakrycie głowy zwane cylindrem.Wszystko rozmywało się we mgle.Przeszłość wymazy­wano, o fakcie wymazania zapominano, i kłamstwo sta­wało się prawdą.Tylko raz w życiu - i, co najistotniejsze, po całym wydarzeniu - miał w ręku konkretny, namacalny dowód fałszerstwa.Trzymał go w palcach przez trzydzie­ści sekund.Zdarzyło się to chyba w 1973 roku - w każdym razie mniej więcej wtedy, gdy rozstał się z Katherine.Ale znacząca data była o siedem czy osiem lat wcześniejsza.Cała historia rozpoczęła się w połowie lat sześćdziesią­tych, w okresie wielkich czystek, kiedy to raz na zawsze rozprawiono się z faktycznymi przywódcami Rewolucji.Do roku 1970 nie ostał się żaden oprócz Wielkiego Brata.Wszystkich zdemaskowano jako zdrajców i kontrrewolu­cjonistów.Goldstein zbiegł i gdzieś się ukrywał; z innych część po prostu znikła, a większość została stracona po jawnych pokazowych procesach, na których wszyscy przyznali się do zarzucanych im zbrodni.Wśród garstki ocalałych znajdowali się trzej działacze o nazwiskach Jones, Aaronson i Rutherford.Aresztowano ich chyba w 1965 roku.Jak to się często zdarzało, zniknęli na rok albo dłużej; nikt nie wiedział, czy jeszcze żyją, kiedy nagle pojawili.się na sali sądowej, aby - zgodnie z przyjętą praktyką - złożyć inkryminujące ich samych zeznania.Przyznali się do wchodzenia w konszachty z wrogiem (w owym czasie, podobnie jak teraz, wrogiem była Eurazja), sprzeniewierzenia funduszy państwowych, zamordowania wielu wybitnych członków Partii, spiskowania przeciwko kierownictwu Wielkiego Brata na długo przed wybuchem Rewolucji oraz do prowadzenia akcji sabotażowej, w wy­niku której setki tysięcy osób poniosły śmierć.Po tej spowiedzi amnestionowano ich, przyjęto z powrotem do Partii i przydzielono im ważne na pozór stanowiska, faktycznie będące tylko synekurami.Po kolei napisali do „The Times” sążniste, łzawe artykuły, w których roz­trząsali przyczyny swojej zdrady i obiecywali naprawić wyrządzone zło.W jakiś czas później Winston ujrzał wszystkich trzech w kafejce Pod Kasztanem.Pamiętał lękliwą fascynację, z jaką przypatrywał się im kątem oka.Byli o wiele starsi od niego - relikty dawnego świata, właściwie ostatnie legen­darne postacie z wczesnych, bohaterskich lat Partii - i wciąż otoczeni lekko tylko zmurszałym nimbem sławy jako uczestnicy walki podziemnej i wojny domowej.Winstonowi zdawało się - choć już wówczas fakty i daty traciły ostrość - że znał ich nazwiska znacznie wcześniej, niż usłyszał o Wielkim Bracie.Ale byli również zbrod­niarzami, wrogami, pariasami, których nie powinna omi­nąć likwidacja w ciągu najbliższego roku, może dwóch lat.Nikt, kto raz wpadł w ręce Policji Myśli, nie uchodził z życiem.Byli trupami czekającymi na odesłanie do grobu.Sąsiednie stoliki stały puste.Nawet samo przebywanie w pobliżu takich ludzi było głupotą.Siedzieli w milczeniu nad szklankami dżinu zaprawionego goździkami, specjal­nością lokalu.Największe wrażenie zrobił na Winstonie wygląd Rutherforda.Był to niegdyś głośny karykaturzys­ta, którego jadowite rysunki pomogły rozbudzić świado­mość mas jeszcze przed Rewolucją.Nawet teraz ukazywa­ły się z rzadka w „The Times”.Jednakże te obecne, mimo iż stanowiły kontynuację dawnego stylu Rutherforda, były dziwnie martwe i nieprzekonujące.Wciąż powtarzały się w nich te same oklepane motywy: rudery, głodujące dzieci, walki uliczne i kapitaliści w cylindrach, z którymi nie rozstawali się nawet na barykadach - nieustająca, beznadziejna próba powrotu do przeszłości.Rutherford był monstrualnych rozmiarów człowiekiem z grzywą siwych, pozlepianych włosów, worami pod oczyma, o twarzy poznaczonej bruzdami i grubych, murzyńskich wargach [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl