[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ręka jej drżała, kiedy unosiła szklankę doust.Spojrzała na czarne plastikowe kuchenne radio.Nagle przyszło jej do głowy, że lunatykowa-nie zaczęłosię mniej więcej w tym samym czasie co morderstwa.Omało nie upuściła szklanki.Odstawiła ją ostrożnie na blatobok zlewu.To głupie.Zwykły zbieg okoliczności.Jednoz drugim nie miało nic wspólnego.Oparła obie ręce nablacie i próbowała się uspokoić.Chyba zwariowała.Naprawdę?Spojrzała na swoje dłonie, zobaczyła brud podpaznokciami.Co robiła, kiedy zabito staruszka? Kobietę?Psa? Wszystkich pozostałych? Spała, kiedy popełniono tezabójstwa, albo była w pracy.Fakt, że spała w czasie, gdydokonano zbrodni, wcale jej nie uspokoił, ale trochę jąpocieszyła świadomość, że w kilku przypadkach właśniewtedy pracowała w księgarni, w otoczeniu łudzi, którzymogą zaświadczyć ojej obecności.Nie ponosiłaodpowiedzialności za te morderstwa.A skoro nie mogłaich popełnij nie popełniła również pozostałych.Wszystkie były dziełem tego samego sprawcy.Ale jeśli wspomnienia z pracy są fałszywe? Jeśli wrzeczywistości robiła co innego i tylko jej się zdawało, żeprzebywała w księgarni?Teraz przesadziła, usiłowała naginać fakty do teorii.Owszem, miała problemy, nawet po tylu latach, ale niemordowała ludzi.Nigdy nie miała skłonności doprzemocy.Nawet nie zdarzały jej się agresywne myśli.Naprawdę? -zapytał głos wewnętrzny.Nagleprzypomniała sobie wizję z dawnego koszmaru: jakdzgała nożem nagiego chłopca, zadziwiająco podobnegodo Davida.Podobnego do Davida.Ale nie jego.Odepchnęła od siebie tę myśl.Po prostu jej odbiło.Zwariowała.Nie miała w sobie ani odrobiny gwałtowności.Nigdy niemogłaby skrzywdzić czy zranić drugiej istoty ludzkiej.Nawet muchy by nie zabiła -jeśli znajdowała w domujakieś owady, nieodmiennie zgarniała je gazetą iwyrzucała na dwór, zamiast je rozgnieść czy otrućsprejem.Ale niepokój pozostał, kiedy wracała do sypialni,zostawiając wilgotne ślady stóp.33DUPEK!- O cholera - wydyszał Paul.- O cholera.Jimmy szedł dalej.Nie odważył się obejrzeć, udawał, żenie słyszał.- Hej, ty! Dupku!Jimmy wbił wzrok w przejście dla pieszych.Jeśli zdoładotrzeć do tych żółtych linii, do krawężnika, gdzie starystrażnik siedział w swoim zapadniętym ogrodowymkrześle, będzie bezpieczny.Za przejściem zaczynała sięszkoła.Sanktuarium.- Co robimy? - szepnął spanikowany Paul.- Oni nasdopadną.- Idz szybko - poradził Jimmy.- I nie oglądajsię.Głos miał na pozór spokojny i opanowany.Wrzeczywistości serce mu waliło szaleńczo i ręce drżały,chociaż ciężar podręczników nie pozwalał im wyrazniedygotać.Dzieciaki w tłumie wokół nich i za nimi zaczęłyjuż szeptać, komentować, słyszał podniecone izażenowane chichoty którejś z dziewczynek.- Już nie żyjesz!Na chodniku za jego plecami nagle rozległy się kroki,donośny łomot ciężkich butów, biegnących corazszybciej.Samson i Halback chcieli go zaatakować od tyłu.Jimmy ruszył biegiem.Paul wrzasnął, upuścił torbę zlunchem i pognał za nim.Obaj pędzili co sił, wymijaligrupki uczniów, rozpaczliwie próbowali dotrzeć dostrażnika i bezpieczeństwa.Jimmy'emu już brakło tchu,mięśnie w nogach odmawiały posłuszeństwa.Nieprzywykł do fizycznego wysiłku, ale strach i adrenalinanadały mu tempo, które mogło zaimponować nawetsportowcom z jego klasy.Potem, popchnięty z tyłu, upuścił podręczniki i wyłożyłsię jak długi na chodniku.Zabrakło mu szybkości ikoordynacji, żeby wysunąć przed siebie ręce izamortyzować upadek.Rąbnął twarzą o cement, górne idolne zęby zwarły się z głośnym trzaskiem,przeszywającym całe ciało.Gorąca krew chlusnęła z nosa,zalała usta i podbródek.Paul wciąż biegł.Przez mgiełkę bólu, nawet pod tymkątem, Jimmy widział tenisówki przyjaciela, oddalającesię w stronę strażnika przy następnej przecznicy.Mocny kopniak wylądował na prawym boku Jimmy'ego,potężny cios, który wbił się głęboko w ciało i wycisnął zniego powietrze.Jimmy jednocześnie skulił się z bólu iprzetoczył, żeby uniknąć następnego kopniaka.Rozpaczliwie usiłował wciągnąć powietrze z powrotemdo płuc.Nie mógł oddychać.Dusił się i miotał jak rybawyrzucona na brzeg, mrużąc oczy w porannym słońcu.Spodziewał się zobaczyć nad sobą Halbacka i Samsona,ale widział tylko Halbacka, patrzącego gniewnymwzrokiem. Mówiliśmy, że cię dorwiemy, gnojku.- Starszychłopiec wyszczerzył zęby w triumfalnym, złośliwymuśmiechu.- Masz nauczkę, żeby z nami nie zadzierać.Zebrał się tłum, w którym Jimmy rozpoznał Tinę Papatos.Donnę Tu-cker i dwie inne dziewczynki ze swojej klasy.Spodziewał się zobaczyć na ich twarzach współczucie, aprzynajmniej zrozumienie, ale dziewczynki uśmiechałysię i w ich uśmiechach widział szyderstwo, a w oczachpogardę.Chciał być dzielny, znieść to upokorzenie zgodnością, skoro nie mógł uciec ani się obronić, alegorące łzy wstydu spływały mu po twarzy.- Ojojoj - zapiszczał Halback drwiącym, afektowanymgłosem.-Dzidziuś płacze? - Pochylił się nad Jimmym.-Biedny dzidziuś płacze?Jimmy próbował powstrzymać łzy, ale wciąż płynęłystrumieniem.Usłyszał parsknięcie jakiegoś chłopca.Usłyszał chichot Tiny.- Wstawaj - rozkazał Halback.Jimmy nie ruszał się, smakując krew, smakując łzy.- No, wstawaj, bekso.Halback znowu się schylił i chciał już złapać Jimmy'egoza włosy, kiedy wielka dłoń zacisnęła się na ramieniułobuza i dorosły głos zapytał:- Co tu się dzieje?Za plecami Halbacka Jimmy zobaczył strażnika.Nigdy wżyciu tak się nie ucieszył z niczyjego widoku.Zmusił się,żeby usiąść, chociaż ból po kopniaku w prawy bokodzywał się w każdej części ciała.Otarł twarz ręką, którazrobiła się lepka i czerwona od krwi.Jak mogli się z niego śmiać, kiedy krwawił?Rozejrzał się po tłumie, ale nie dostrzegł już kolegów ikoleżanek z klasy w rosnącym kręgu uczniów.Bolała gocała głowa i kiedy ponownie otarł twarz, wyczuł dziwneguzy i obrzmienia.Szczęka płonęła żywymogniem.Gdzie jest Paul? Jimmy wstał, krzywiąc się z bólu,próbując powstrzymać nowy potok łez wzbierającychpod powiekami.Widocznie Paul nie wrócił zestrażnikiem.Potem zobaczył przyjaciela i przepełniła go gorącawdzięczność.Paul pospiesznie szedł chodnikiem w jegostronę - prowadząc pana Millera, wicedyrektora.Jimmyuśmiechnął się przez łzy.Paul wykazał wielką odwagę.Jeśli przedtem groziło mu niebezpieczeństwo ze stronyHalbacka i Samsona, ponieważ trzymał z Jimmym, terazsam im się naraził.Podjął działanie na własną rękę.Sprowadził dorosłych.Bronił przyjaciela.Jimmy nigdy wżyciu nie był z nikogo taki dumny.Paul znałkonsekwencje swojego czynu, ale się nie zawahał, i wtamtej chwili nie istniał na świecie człowiek, któregoJimmy bardziej chciałby mieć za przyjaciela.Paul szeroko otworzył oczy, kiedy zobaczył Jimmy'ego,kiedy zobaczył krew; ból i gniew, żal i poczucie winyodmalowały się na jego twarzy.Jimmy się uśmiechnął.- Nic mi nie jest - zapewnił, zbierając krew z ustwierzchem dłoni.- Nic się nie stało.Głos miał zachrypły i drżący.- Co tu się dzieje? - zapytał surowo pan Miller.- To nie teren szkoły - odparł hardo Halback.- Nic mi panniemoże zrobić
[ Pobierz całość w formacie PDF ]