[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie spadł ze zbyt wielkiej wysokości i zapewne każdy inny człek, nie zbudowany jak on z wiązadeł stalowych i fiszbinu, przeżyłby również taki upadek, łamiąc sobie jeno na drobne kawałki kości udowe.Padł niczym kot na cztery łapy, nie wypuszczając szabli z garści.Usłyszał dobrze mu znany płacz i szloch.Zerwał się na równe nogi, jako zrywa się ryś, wyszczerzając kły i sycząc złowrogo.I oto spod czarnej, zmierzwionej grzywy ujrzał Conan białą, nagą Natalę, wijącą się rozpaczliwie w pożądliwym uścisku chmury czy zmory tak odrażającej, że zrodzić ją mogły jeno najgłębsze lochy piekieł.Już sam widok straszliwego monstrum winien zmrozić krew Cymmeryjczyka.Tymczasem, w odróżnieniu od swej bogdanki, którą odraza i strach sparaliżowały - Conan zapłonął straszną wściekłością, mgła czerwonawa zakryła mu oczy, a szkarłatna żądza mordu zaćmiła mózg - i barbarzyńca ciął szablą stwora.Ów porzucił swą ofiarę, zwracając się przeciw niespodziewanemu napastnikowi, którego potężny cios przeciął ze świstem powietrze, przeleciał przez czarne kłęby napotkawszy jeno opór kleistej mgły i zadźwięczał na kamiennej posadzce, miecąc snop błękitnych iskier.Wytrącony z równowagi miękkością substancji, co nie stawiła jego szabli spodziewanego oporu, Conan aż przyklęknął.Gdy dźwigał się z kolan, owo coś, co było ni bestią, ni chmurą, siedziało mu już na karku.Spiętrzyło się to ponad nim jak zdolna wcisnąć się wszędzie czarna mgła.Zdało mu się, że obejmują go i w siebie wchłaniają fale osobliwego płynu, które niczym galaretę przenikało raz za razem ostrze szabli i które z łatwością przeorywał sztylet, szarpiąc i krojąc okropną substancję.Twarz zalewały mu potoki jakiegoś mułu, zapewne leniwej krwi potwora, którego furia wszelako nie słabła.Barbarzyńca nie wiedział, czy odcina macki, czy inne jakieś członki straszliwego stwora, czyli też tnie ostrzami samo jego cielsko, scalające się wszakże na powrót w jednolitą masę.Miotany gwałtowną mocą owej szalonej walki miał chwilami wrażenie, że zmaga się nie z jedną, a z całym mnóstwem śmiertelnych istot, jednocześnie gryzących, drapiących, miażdżących, grzmocących, kłujących.Czuł kły i szpony, rozrywające mu ciało, czuł wiotkie, giętkie, a twarde przy tym niczym żelazo, ni to macki, ni to liany owijające się wokół jego ramion i nóg.Na domiar złego jakiś ogon z jadowitym zębem bezustannie zadawał ciosy - na podobieństwo skorpiona - to w plecy, to w pierś, to w kark, rozdzierając skórę i sącząc w żyły truciznę palącą niczym płynny ogień.Przewalając się w śmiertelnych zapasach człowiek i potwór wytoczyli się z kręgu światła i walczyli dalej w zupełnych ciemnościach.Zażarty jak dzika bestia barbarzyńca wbił w pewnej chwili zęby w ciało swego wroga - i wnętrzności aż skręciły się w nim z obrzydzenia, gdy owo coś, niczym żyjąca guma, w skurczach i piskach wyślizgnęło się z uchwytu jego szczęk.W burzy dzikich zmagań staczali się coraz dalej w głąb korytarza.Od bólu i ran poczynała się mącić świadomość barbarzyńcy, i świszczący oddech wydobywał się spomiędzy jego zębów, obnażonych w grymasie wściekłości.W pewnym momencie ujrzał wysoko ponad sobą ogromny, ropuszy pysk, opromieniony mdłym światłem, które zdawało się zeń emanować.Zebrał Cymmeryjczyk resztki swych sił i z krzykiem ochrypłym skoczył - niczym wilczur do gardła - w ów pysk potworny.Aż po jelec zanurzyła się szabla i wstrząs konwulsyjny targnął masą spowijającą Conana.Skurcz wulkanicznej mocy zwarł i rozwarł koszmarne cielsko, które nagle, z opętańczym pośpiechem, poczęło toczyć się w dół korytarza, unosząc ze sobą barbarzyńcę, co niczym buldog w podgardle bawołu, w ów pysk wczepiony był szablą, której wyszarpnąć nie mógł.Na wsze strony miotany, miażdżony, trzęsiony w lawinowym pędzie - nie pozostawał wszakże bezczynny, wściekłymi ciosami sztyletu tnąc na strzępy rozedrganą masę.Poczęła ona właśnie emanować z siebie jakiś dziwny fosforyczny blask, który oślepił Conana - gdy nagle ów poczuł, że przeszywane drgawkami, kłębiące się cielsko gdzieś znika, zaś ręka szablę ściskająca - zawisa w próżni.Barbarzyńca uzmysłowił sobie, że leży na oślizgłej, kamiennej krawędzi jakiejś bezdennej studni, w której głąb spada, świecąc niczym meteor, cielsko potwora.Przywarł do mulistej płyty i wpatrywał się jak urzeczony w coraz to mniejszą i mniejszą świecącą kulę, ku której z bezdni poczęła się podnosić, jakby na spotkanie, ciemna błyszcząca powierzchnia, pochłaniając wreszcie fosforyczny punkt.W mrocznych głębinach migotały przez chwilę jakieś błędne ogniki, po czym zgasły i one.W czarnej otchłani zapanowała martwa cisza i nieprzenikniona ciemność.4.Natala resztkami sił próbowała nadaremnie oswobodzić się z więzów, wrzynających się boleśnie w przeguby jej rąk.Gasnące spojrzenie topiła w ciemności, jaka zalegała za kręgiem poświaty.Tam zniknął Conan, sczepiony w śmiertelnym uścisku z demonem – i dziewczyna, wytężając słuch, mogła słyszeć przez czas jakiś sapanie barbarzyńcy, świst i łomot ciosów, a wreszcie cichnący niczym lawina schodząca z gór hurkot i szum - po czym zapanowała cisza głucha i martwa.Głowa Natali opadła na piersi, ciało zawisło bezwładne, zemdlone.Ocknęła się na odgłos kroków.Podniosła oczy i ujrzała wynurzającego się z mroków Cymmeryjczyka.Okropny jęk radości zarazem i zgrozy wyrwał się z jej spuchniętych, zaschłych ust i echem wypełnił beczkowate sklepiony korytarz.Litość brała na widok zmaltretowanego, broczącego krwią barbarzyńcy.Twarz jego była jak jeden spuchnięty, krwawy siniec, zupełnie jakby ktoś walił w nią długo obuchem.Krew z rozciętej głowy zalewała oczy, wargi miał pomiażdżone, uda, łydki i ramiona porznięte głębokimi cięciami, a całe ciało czarno-sine od twardych zderzeń z kamienną posadzką.Najgorzej wszelako ucierpiały jego kark i pierś, sczerniałe, spuchnięte, poszarpane, jakby darto zeń pasy i obnażone mięśnie sieczono stalowym biczem.- Ach, Conanie! - łkała Natala - całyś w ranach!Opuchłe wargi Cymmeryjczyka wykrzywił grymas pogardliwego lekceważenia dla własnych ran.Dyszał ciężko, a owłosiona lśniąca od potu i krwi pierś podnosiła się i opadała niczym miech kowalski.Z najwyższym trudem sięgnął do jedwabnych pęt, krępujących nadgarstki Natali.Przeciął je sztyletem i śmiertelnie wyczerpany oparł się o ścianę, szeroko rozstawiając drżące nogi, by nie upaść.Natala przytuliła się doń i gorzko płakała.- O, Conanie! Tyś raniony śmiertelnie!- Nie sposób - zamruczał cicho - walczyć z demonem i nie zaznać rany.- Tyś go zabił? - zapytała z trwogą.- Zabiłeś go, Conanie?- Nie wiem.Wpadł do jakiejś studni.Nie wiem, czy ima się go stal.- Och, twoje plecy! - załamała dłonie.- Okropnie są poranione!- To ta macka - skrzywił się z bólu.- Cięła jak bicz ze stali, paliła niby ogień.Ale najgorszy był jego uścisk, niczym stu pytonów.Gotówem się założyć, że nie mam ani jednej kiszki na miejscu.- I cóż my teraz poczniemy? - szlochała dziewczyna.Spojrzał w górę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]