[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Trójka ludzi idących pieszo w ciemności niewąt­pliwie wzbudziłaby podejrzenia przypadkowego obserwatora.Nie było jed­nak wyjścia.Szybko przebiegli przez pustą wstęgą asfaltu i skryli się za osłoną drzew.Ponownie zagłębili się w mroku, aby przejść pozostały ki­lometr.Dokładnie o jedenastej trzydzieści zatrzymali się bezpośrednio po dru­giej stronie drogi od wyznaczonego miejsca spotkania.Weszli jakieś pięć czy sześć metrów w głąb lasu i zniknęli w jego ciemnościach, obserwując stamtąd z rzadka przejeżdżające samochody.Gdyby tylko mogli się jakoś rozgrzać.Po całym dniu spędzonym w bezruchu ostatnie pół godziny wydawało się im się wiecznością.W milczeniu wsłuchiwali się w nocne dźwięki, sta­rając się wyłowić z nich odgłos silnika zbliżającego się samochodu.Żadne z nich nie drgnęło nawet wówczas, kiedy jakiś szop pracz pogonił za swoją ofiarą do pobliskiego rowu odwadniającego.Pohukiwanie sowy przypomi­nające płacz dziecka przeszyło rześkie powietrze.- Jezu Chryste! - syknął Jake, zerkając na zegarek.Jasnozielone wska­zówki i cyferki zdawały się wyjątkowo jaskrawe.- Gdzie on się podziewa? Spóźnia się.Carolyn zgromiła go wzrokiem.- Która godzina?- Jedenasta pięćdziesiąt siedem.- A więc się nie spóźnia - szepnął Travis, prowokując kolejne ściszone gromy z ust matki.- Powiedział, że dokładnie o pomocy.Nie ma jeszcze dwunastej.- Już prawie - burknął ojciec.- Jake, rozluźnij się - Carolyn położyła mu rękę na ramieniu.Jej zadzi­wiająco spokojny ton maskował napięte do ostatka nerwy.- Harry nas nie zawiedzie.Trzy minuty później, dokładnie o pomocy, biały cadillac zatrzymał się po przeciwnej stronie drogi, jakieś sto metrów od nich.- Jest! - szepnął Jake.- Chodźmy.- Postąpił krok wprzód, ale Carolyn i Travis pociągnęli go za kurtkę.- Jeszcze nie - zgromił go chłopiec.- Nie zapalił papierosa.Wujek Harry kazał nam czekać, aż zapali.Jake wyszarpnął im się gwałtownie.- Do cholery jasnej! To on! Jak myślicie, ile białych samochodów ma się zatrzymać o północy dokładnie w tym miejscu? Jezu!- Ale polecenia Harry'ego były dokładne! - zaprotestowała Carolyn.- Powiedział, że mamy czekać, aż.Jake miał już dosyć tych bredni.Był znużony i przemoczony.Przez ostat­nie trzydzieści sześć godzin wypełniał tylko rozkazy Carolyn.Zrób to.Zrób tamto.Zatrzymaj się tutaj.Nie stawaj tam.Miał już tego naprawdę dość! A na dodatek wkrótce będzie musiał znosić również pana krewniaka, Har­ry'ego Sinclaira.Schwycił dwie torby z pieniędzmi i ruszył w kierunku samochodu.Przełamując odruch skrywania się w cieniu, postanowił wyłonić się z lasu zwyczajnie, na wypadek gdyby całe zdarzenie obserwował ktoś postronny.W połowie drogi odwrócił się i skinął na żonę i syna, żeby dołączyli do nie­go, zdumiony, jak doskonale niewidoczni byli w ciemnościach.Zamachał, ale nie ruszyli się z miejsca.- Chodźcie! - krzyknął szeptem.- Załatwmy to! - zamachał do nich jeszcze raz i w końcu wyłonili się z kryjówki, oglądając się niespokojnie za siebie.- Rozluźnij się, Carolyn.Wyglądasz, jakbyś właśnie obrabowała bank.- Dokładnie tak się czuję - jej głos brzmiał tak, jakby miała wybuchnąć płaczem.- Nie podoba mi się to.Harry powiedział.Stanęli jak wryci, kiedy cadillac zjechał z pobocza.- Co on, do diabła, robi? - wyrzucił z siebie szeptem Jake, tłumiąc chęć krzyku.Wtedy dostrzegli przednie światła zbliżającego się samochodu, jak się po chwili okazało - niebiesko-białego forda policji stanowej Wirginii Za­chodniej.- O cholera! - syknął Jake.- To pułapka.- Co teraz zrobimy? - jęknął Travis.Znajdowali się na otwartej przestrzeni, zbyt daleko od linii drzew, aby wrócić tam niepostrzeżenie.Musieli coś zrobić w ciągu pięciu sekund albo koniec z nimi.- Rów! - Jake wskazał palcem.Jak na komendę trzema susami dopadli do rowu, który biegł równolegle do drogi, i dali do niego nura, uderzając twarzami w pełną śmieci wodę.Jake miał wrażenie, że coś rozsadza mu piersi; zacisnął mocno powieki, aby stłamsić strach, wsłuchując się w odgłos przejeżdżającego wozu.Jeżeli ten gliniarz ich dostrzegł, było już po nich.Jake nie zdążyłby nawet wycią­gnąć pistoletu.Leżeli bez ruchu jeszcze długo po tym, jak warkot silnika ucichł w od­dali.Travis pierwszy przerwał ciszę.- Odjechał?Jake wychylił się z rowu, chwytając jednocześnie za kolbę pistoletu.Ujrzał przed sobą pustą, niknącą w ciemności drogę.- Czysto - oświadczył szeptem.- Wracajmy między drzewa! Schwycił Carolyn za rękę, a ona złapała Travisa i popędzili z powrotem do swego schronienia w krzakach, gdzie upadli, ciężko dysząc.- O Boże - wysapała Carolyn.- A nie mówiłam, żebyś poczekał! - Uderzyła Jake'a w piersi na tyle mocno, żeby go zabolało.Nie odezwał się.Kiedy miał rację, miała.- Myślisz, że nas widział? - jęknął Travis.- Nie - odparła Carolyn.Jake nie był taki pewny.- Ja tam nie wiem.Nawet jeśli nas widział, mógł się nie zatrzymać.Jesteśmy uzbrojeni i niebezpieczni, pamiętasz?Nie mieli pojęcia, co dalej robić.Ich wybawca odjechał, policja wciąż patrolowała okolicę, a oni tkwili w ciemnościach nocy zdani wyłącznie na swoje nogi.Minęło pięć minut.- Myślisz, że wróci? - zapytał Jake.- Kto, ten gliniarz czy nasz?- Ten i ten.- Jake wzruszył ramionami.- Niech zgadnę: nasz - tak, a glina - na razie nie - ponownie Travis odpowiedział za matkę.Jake mierzwił sobie włosy w zdenerwowaniu.- Taki układ mi pasuje.- Minęły kolejne dwie minuty.Potem trzy i pięć.- Nic dobrego - wyszeptał Jake.Duch w nim upadł.Nagle wydało mu się, że nie dadzą sobie rady i wkrótce zostaną pojmani.A co oznaczałoby pojmanie? Więzienie.Domy­ślał się, że całe dziesięciolecia, o ile nie dożywocie - a może nawet kara śmierci.Z niepamięci wypłynęło nagle wspomnienie wycieczki na posteru­nek policji, kiedy był skautem - może dziesięcioletnim chłopcem.Najfaj­niejszy był schowek pełen pistoletów, rewolwerów i karabinów, stojących jak żołnierze na baczność w szeregu.Zwiedzali również cele aresztu z od­padającą farbą, metalowymi łóżkami i toaletami pozbawionymi jakiejkol­wiek prywatności.Choć minęło tyle lat, pamiętał dokładnie, jak przewod­nik recytował wymiary tych stalowo-betonowych klatek: półtora na dwa i pół.Nawet wówczas zdawał sobie sprawę, że te liczby oznaczają bardzo małą przestrzeń.A on nie cierpiał małych pomieszczeń.Można się udusić w takiej klatce.Ze wszystkich skautów on jeden odmówił przekroczenia progu celi, żeby "zobaczyć, jakie ma wymiary", jak powiedział policjant.Wiedział, że in­nym dzieciom spodobała się ta zabawa, i pamiętał swoje przerażenie, że któryś z kolegów może dla zgrywy zamknąć za nim drzwi.Nawet gdyby udało im się znaleźć klucz, przez kilka straszliwych minut byłby zamknięty sam w malutkim pomieszczeniu, a wszyscy by z niego drwili, patrząc, jak szlocha i błaga, żeby go wypuścili.Nic takiego się nie stało.Podziękował grzecznie, a policjant uszanował jego wolę.Jednak lęk, którego wtedy doznał, był w nim obecny do dziś.Ani poddanie się, ani pojmanie nie wchodziło w grę.- Jak myślicie, ile powinniśmy czekać? - zapytał Travis.- Do następnego czwartku, jak będzie trzeba - odpowiedział Jake.Cadillac wrócił.- To on - rzuciła podekscytowana Carolyn.Biały samochód wrócił na miejsce i zatrzymał się.- Tym razem nie ruszamy się, dopóki nie da sygnału - rozkazał Travis [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl