[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To miasto.Jest inne, niż je pamiętałem.Podejrzewam, żektoś manipuluje moim umysłem.Przekonało mnie o tym coś, co znalazłem w ga-zetach że nawet moja osoba nie jest. Dobry Boże przerwała mu Peg. Nie mamy czasu na wyjaśnianietwoich dziecinnych iluzji! Jak długo zamierzasz to robić? Nie wiem odrzekł bezradnie Barton. Tak wiele jeszcze nie rozumiem.Gdybym wiedział więcej, mógłbym ci powiedzieć.Zapadła chwila ciszy. Ted powiedziała stanowczym głosem Peg jeśli nie wrócisz tu w cią-gu dwudziestu czterech godzin i nie zabierzesz mnie stąd, rzucę cię.Mam dosyćpieniędzy, aby wrócić do Waszyngtonu.Wiesz, że mam tam przyjaciół.Nie zoba-czysz mnie już nigdy więcej, chyba że w sądzie. Mówisz poważnie? Tak.Barton oblizał wargi końcem języka. Peg, muszę tu zostać.Dowiedziałem się już trochę rzeczy Jeszcze niezbytdużo, ale już trochę.Wystarczająco, by wiedzieć, że jestem na właściwej drodze.Jeśli zostanę odpowiednio długo, będę mógł wyjaśnić wszystko.Działają tu jakieśsiły; siły, które nie ograniczają się do.Barton usłyszał nagle krótkie klik.Peg rozłączyła się.Powiesił słuchawkę.Czuł pustkę w głowie.Odszedł od telefonu i bezwiednieruszył przed siebie, z rękoma w kieszeniach.Cóż, to było właśnie to, czego sięobawiał.Wiedział, że zrobi, jak powiedziała.Jeśli on nie pojedzie do Martinsville,to potem już jej tam nie zastanie.Jakaś niewielka postać wynurzyła się zza stołu i paproci. Halo powiedział spokojnie Peter.Bawił się jakąś poruszającą się kępką czarnymi kulkami, które pełzły odgóry po jego rękach. Co to? zapytał z niesmakiem Barton. To? Peter zamrugał. Pająki. Złapał je i wsadził do kieszeni.Wybiera się pan gdzieś samochodem? Pomyślałem, że mógłbym zabrać się razemz panem.29Ten chłopiec był tu cały czas.Ukryty za paprocią.To dziwne, że Barton gonie zauważył; wszak przechodził obok doniczki, idąc do telefonu. Po co? zapytał Barton.Chłopiec zaniepokoił się.Spojrzał na Bartona z nadzieją. Zdecydowałem się pokazać panu moją kryjówkę. Och? westchnął Barton, starając się nie okazywać zdziwienia, mimo iżserce zabiło mu mocniej.Pomyślał, że może będzie mógł dowiedzieć się jeszczeczegoś. Czemu nie rzucił. Jak to daleko? Niedaleko odrzekł Peter i ruszył pędem w kierunku drzwi wejściowych. Pokażę panu drogę dodał.Barton, nie spiesząc się, poszedł za nim.Na werandzie z przodu domu nie byłonikogo.Stały tam tylko brudnobrązowe i bardzo stare krzesła i sofy.Ten widokprzyprawił go o dreszcz, kiedy przypomniał sobie, jak ubiegłej nocy przeszli tędydwaj Wędrowcy.Dotknął na próbę ściany werandy.Była normalna.A mimo todwoje młodych ludzi przeszło przez nią, przez krzesła i odpoczywających pensjo-nariuszy.Czy mogli przejść przez niego? Niech się pan pośpieszy! krzyknął Peter.Stal obok żółtego packarda,ciągnąc niecierpliwie za klamkę.Barton usiadł za kierownicą, chłopiec zaś obok niego.Kiedy uruchamiał sil-nik, zauważył, że chłopiec starannie sprawdza zagłębienia w samochodzie, pod-nosi nakrycia siedzeń i zagląda pod nie. Czego szukasz? zapytał zdziwiony Barton. Pszczół odpowiedział, sapiąc, Peter. Możemy mieć zamknięte okna?Mogą wlecieć w czasie jazdy.Barton zwolnił hamulec i samochód wolno zjechał na główną ulicę. O co chodzi z tymi pszczołami? Boisz się ich? Nie boisz się pająków,a boisz się pszczół?W odpowiedzi Peter dotknął swojej wciąż piekącej szyi. Niech pan skręci w prawo polecił.Usiadł wygodnie w fotelu, wyprosto-wał nogi i wsadził ręce do kieszeni. Niech pan okrąży ulicę Jeffersona i poje-dzie do tyłu.Z kryjówki Petera widać było jak na dłoni całą dolinę i otaczające ją wzgórza.Barton usiadł na skalistej ziemi i wyjął paczkę papierosów.Wciągnął głębokopowietrze.Kryjówkę częściowo zacieniały rosnące obok krzaki i drzewa.Byłow niej chłodno i cicho i widziało się całą dolinę.Słońce świeciło przez grubą po-włokę niebieskiej mgiełki spowijającej odległe szczyty.Nic się nie ruszało.Pola,farmy, drogi i domy wszystko było pogrążone w bezruchu.Peter przykucnął obok Bartona. Aadnie tu, co? powiedział. No
[ Pobierz całość w formacie PDF ]