[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Jużci, spotkałem żołnierzy.Z gwerami szli.Cy­gana prowadzili.Pytali się, czy nie widziałem tego drugiego.To ciebie ścigali? - Postąpił krok ku An­drzejowi i dopiero teraz zobaczyli się dokładniej.Andrzej chwycił zimną, kościstą dłoń spoczywającą na kiju.- Mnie, dziadku, ale, widzicie, nie złapali.- Ten Cygan też im uciekł.- Uciekł?- Jużci.Cygana niełatwo złapać.Cygana nogi same niosą.Oni głupi.Nie zakuli go, ino mu buty zdjęli.Cygan uciekł, bo Cygana nogi same niosą.A ty? - uniósł lekko głowę chcąc bliżej przyjrzeć się w mroku twarzy.- Ja wtedy byłem.Przyniosłem ci chleba.- Dziękuję wam, dziadku.- Nie ma za co.Widzę przecie, żeś w biedzie.Andrzej przybliżył się jeszcze bardziej.Czuł ciepły oddech na swej szyi.Ujął starego za łokieć.- Ej, dziadku - rzekł zdławionym ze wzruszenia głosem - wy w taką ciemną noc.- Cicho - syknął starzec - mogą usłyszeć.Rozejrzał się trwożnie.- Kto?- Hajduki.Widziałem, że nocą szli ku Niewcyrce.Idę, coby im drogę zmylić.- głos jego brzmiał ta­jemniczo.- Pełno teraz takich, co mi chcą wszystko odebrać, ale ja nie dam.Nie dam - powtórzył z tę­pym uporem.- Miszko mi powiedział: "Słuchaj,Ondrasz, ja ci rozkazuję, żebyś moich skarbów strzegł jak oka w głowie.To wszystko będzie twoje.W Niewcyrce jest wielka skrzynia.Czterech chłopów nie udźwignie."- Wiem, dziadku - przerwał mu Andrzej.- A ty Skąd wiesz? - zapytał stary z łękiem.- Przecież samiście mi o tym mówili.- Dyć mówiłem - uspokoił się.- Ino ty nikomu nie powiedz.Nie powiedz.- Bądźcie spokojni, dziadku, ja skarbów nie potrze­buję.- He.he.- zaśmiał się - Wszyscy tak mówicie.- Dziadku - Andrzej szarpnął starego za ramię - mnie skarbów nie trzeba.Ja mam inne kłopoty.- He.he.- zaskrzypiał starczy głos - ja już ten chleb, com ci nosił, zjadł.- Nie o to chodzi - niecierpliwił się Andrzej.- Dobrzeście zrobili.Ale teraz musicie mi pomóc.Pój­dziecie ze mną do Ciemnych Smreczyn.- A co mnie do Ciemnych Smreczyn? - uniósł okryte starym kożuchem ramiona.- Pójdziecie, bo sam nie zajdę.Zesłabłem.- Takiś młody, a taki płony - zdziwił się stary.- Zesłabłem.Nogę mam zwichniętą, a tam czeka na mnie chłopiec.Mały chłopiec, rozumiecie? Beze mnie zginie w górach.Musimy iść razem.- Twój chłopiec?- Mój - skłamał.- A co on tam robi?- Śpi.Ale gdy się obudzi i zobaczy, że mnie nie ma.On zupełnie mały, nie da sobie rady.Słuchajcie, będzie płakał - coraz silniej szarpał jego kościste ra­mię.- Musimy tam iść, ratować chłopca.Rozumiecie?Stary poruszał bezdźwięcznie wargami.- Rozumiecie, dziadku?- Rozumiem - wyszeptał przeciągle.- Rozumiem.Dyć trza chłopca ratować.- To chodźmy, nie ma czasu.- Andrzej ujął go pod rękę, wsparł się na nim.- Chodźmy! - przy­naglał.- On sam.Gdy się obudzi, przestraszy się.Stary odwrócił się wolno.Chwilę stał jeszcze, jakby się namyślał, ale wnet odetchnął głęboko i podtrzy­mując chwiejącego się Andrzeja, ruszył drobnym, star­czym krokiem.Droga pięła się stromo, ginęła we mgle.Ze smreków skapywała woda.Potok szumiał głucho i przeciągle, a górą już szarzało, jak gdyby mrok nasiąkał zbliża­jącym się świtem.- Będzie dniało - powiedział stary.20Kiedy Andrzej z dziadkiem, poszukiwaczem skarbów, dowlekli się rano do Ciemnych Smreczyn, chłopiec spał jeszcze.Leżał jak poczwarka skulony w zielonym śpi­worze.Jego drobne ciało poruszał lekki, równomierny oddech.Pochyleni nad nim patrzyli pełni radosnego zatroskania.Od tego czasu minął długi tydzień.Tydzień mgieł, deszczów, wichrów.Andrzej znalazł wygodniejsze schronienie: płytką kolibę wciśniętą między dwa gła­zy, osłoniętą od wiatru kępami kosówki.Była tak mała, że z trudem w niej się mieścili.Obok, wśród kosówki rozciągała się mała płasienka, niżej rumo­wisko skalne.Żeby dotrzeć od Ciemnych Smreczyn do koliby, trzeba było przedrzeć się przez pole koso­drzewiny, a potem rumowiskiem wspinać się w górę aż do płasienki.Droga była trudna, a dojście widocz­ne z wylotu koliby nie pozwalało nikomu zbliżyć się niepostrzeżenie.- Przeczekamy tutaj - powiedział do chłopca - a gdy się wypogodzi, poszukamy czegoś lepszego.Chłopiec godził się na wszystko.Bał się tylko chwi­li, kiedy Andrzej oddalał się od koliby.- Czego się boisz? Przecież wiesz, że cię nie zo­stawię - tłumaczył Andrzej.- Nie chcę być sam - powtarzał.Przez ten tydzień chłopiec wzmocnił się, nabrał ru­mieńców.Z jego smutnych, zadumanych oczu znikł strach.Zraniona noga zagoiła się niemal zupełnie."Jaki ładny chłopiec - myślał Andrzej patrząc na niego.- Jakie ma rozumne spojrzenie." A potem uśmiechał się."Trzeba go tylko porządnie ubrać.W tym stroju wygląda jak strach na wróble."Rzeczy, które Barton ofiarował dla chłopca, były chyba z piętnastoletniego wyrostka.Stara wełniana czapka opadała malcowi na oczy, połatana kapota sięgała kolan, a welwetowe spodnie trzeba było dwa razy podwinąć, by nie utrudniały chodzenia.Spod tych spodni sterczały podwinięte czuby wielkich, zniszczo­nych butów.- Wyglądasz jak cygańskie dziecko - żartował Andrzej.- Ale to głupstwo, nikt cię tu nie widzi.Nie martw się.Przyjdą dla nas lepsze czasy.Ubierzemy cię jak małego eleganta.Chłopiec zmrużył błękitne oczy, zmarszczył kształtny nos i uśmiechał się do Andrzeja.- To głupstwo.Grunt, że mi ciepło.Andrzej starał się zająć mu każdą chwilę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl