[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Póki byłem na tej otwartej przestrzeni, pozostawałem odsłonięty.Wstałem, zdecydowany iść przed siebie tak długo, jak to możliwe, a potem czołgać się, pełzać, robić cokolwiek, byle tylko posuwać się do przodu.Czas jakby przestał istnieć, był nieuchwytnym zjawiskiem poza wszelką kontrolą.Jedyną miarą jego upływu stały się stawiane przeze mnie kroki.Miałem tyle szczęścia w nieszczęściu — metody śledczych Osokuna powodowały ból, ale pozostawiły mięśnie i ciało zdolne do wysiłku.Zapadłem w otępienie, a ucieczką moją kierował już jedynie mój instynkt samozachowawczy.Dwukrotnie oprzytomniałem na tyle, by odkryć, że zszedłem na dół i wędruję gładką powierzchnią drogi.Jakiś sygnał ostrzegawczy alarmował mnie wówczas o możliwym niebezpieczeństwie.Za każdym razem byłem w stanie wspiąć się z powrotem na nierówny teren, gdzie krzaki i skały dawały mi schronienie.Przez chwilę śledził mnie jakiś nocny myśliwy.Gdy jednak ta niewidoczna istota uznała mnie za nietypową ofiarę, przemyślała sprawę i odeszła.Księżyc świecił jasno, tak jasno, że jego pierścienie niczym płomień błyszczały na niebie.Sotrath miał zawsze wokół siebie dwa pierścienie.Jednak w regularnym cyklu lat nadchodził czas trzech pierścieni, traktowany przez mieszkańców jako czas szczególny.Nie przyglądałem się temu cudownemu zjawisku, ale byłem wdzięczny za promienie światła, dzięki którym widziałem pod nogami najbardziej niebezpieczne kamienie.Zbliżał się już świt, gdy mijając wgłębienie między wzgórzami, wszedłem na drogę.Czułem palące pragnienie, jakbym w ustach miał rozżarzony popiół.Tylko siłą woli szedłem dalej, gdyż bałem się, że jeśli usiądę, to już się nie podniosę.Wiedziałem, że jakoś muszę pokonać odcinek, na którym ubita droga stanowi jedyne wejście do krainy na zachodzie.Obiecałem swemu ciału, że wtedy odpocznę w pierwszej dolince, jaką znajdę.Jakimś sposobem udało się, wzgórza były za mną.Zszedłem z otwartej przestrzeni w krzaki i szedłem jeszcze tak długo, aż poczułem, że jestem u kresu sił.Wtedy opadłem na kolana i zanurzyłem odrapane i pobite ciało między dwa gęste krzewy.Leżałem nieruchomo i nie pamiętam, co działo się zaraz potem.Rzeka tchnęła w moje ciało nowe życie.Rozległ się grzmot, woda w rzece zawirowała.Starałem się, by mnie nie zniosło do kotłującego się pasa wody, gdzie mogłem zostać zmiażdżony przez skały… Woda… Piorun…Nie byłem w żadnym strumieniu, tylko leżałem na twardej powierzchni, bezpiecznej i nieruchomej.Byłem mokry, a woda spadała na mnie gwałtownymi strugami deszczu.Piorun rzeczywiście przeszywał niebo.Gdy podnosiłem się z ziemi, zlizując z twarzy krople deszczu, dojrzałem błyskawicę ponad szczytami wzgórz.Był już dzień, ale tak ciemny, że widoczność była niewiele lepsza niż o zmierzchu.Przez chwilę trzymałem twarz uniesioną ku niebu, otworzyłem usta, by chwytać w nie deszcz.Gdzieś w górze rozległ się grzmot pioruna, potem błysk tak jasny jak przy starcie statku kosmicznego.Przez małą szczelinę w krzakach widziałem grupę jeźdźców, którzy jakby pchani sztormem podążali na wschód.Mieli na sobie peleryny i kaptury, tworzyli dość rozciągniętą kolumnę.Wierzchowce ledwo dyszały, z ich pysków wydobywała się piana.Jeźdźcy wyraźnie się spieszyli.Gdy mijali moją kryjówkę, uderzyła mnie fala emocji — strach, gniew, desperacja — tak silnych, że był to poważny cios dla mojego umysłu.Nie widziałem żadnych herbów ani barw.Nie wieźli też ze sobą proporca.Byłem jednak pewien, że to Osokun wraca do swojej siedziby.I jeżeli jeszcze nie wszczęto za mną pościgu, stanie się to teraz.Moje ciało było tak sztywne i obolałe, że ledwo się poru szałem.Pierwsze chwiejne kroki powodowały ból.Wcześniej sądziłem, że życie Wolnego Kupca dostatecznie uodporniło mnie na cielesne niewygody.Teraz jednak ledwo się poruszałem, a ból i zmęczenie otaczały mnie niczym pajęczyna.Burza rozorała ziemię i pod nogami płynęły strugi wody.Od czasu do czasu gasiłem pragnienie, zupełnie nie zważając, czy nie ma w wodzie jakiegoś pierwiastka, który mógłby mi zaszkodzić
[ Pobierz całość w formacie PDF ]