[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zbliżył się do jej skraju, położył na ziemi i spojrzał przez lornetkę w dół.W dolinie rozpościerało się miasteczko.Widział główną ulicę, przy której końcu znajdował się szeroki grób.“Dla dwóch osób” - pomyślał.Na głównej ulicy stała zepsuta ciężarów­ka, wokół niej kręciło się kilkanaście osób.Ich pojaz­dy - parę małych, odkrytych ciężarówek i motocykle - parkowały po drugiej stronie ulicy.Z całą pewnością przyjechali tu plądrować.Rourke leżał za krzakiem i obserwował.Planował zejść w dół i obejrzeć podwójny grób.Po piętnastu minutach gru­pa rabusiów zaczęła odjeżdżać.Gdy oddalił się ostatni ich pojazd, odczekał jeszcze parę minut.Odbezpieczył broń i zaczął schodzić po zboczu, pomiędzy sosnami.Teren był zaśmiecony łuskami pocisków.Były skoro­dowane, częściowo przysypane ziemią.Kilka tygodni temu musiała tu się odbyć strzelanina na dużą skalę.Na ulicy leżały ludzkie kości, niektóre szkielety były nawet częściowo ubrane; zatrzymał się przy jednym z nich.Ten mężczyzna zginął na miejscu, pełniąc obo­wiązki - bronił miasta.Ruszył w kierunku grobu.Był bez tablicy.Za­stanawiał się, czy wrócić po łopatę do motocykla.Nagle, z oddali, usłyszał warkot silników.Rzucił się w krzaki na zboczu.Po chwili ujrzał skręcającą w ulice ciężarówkę.Nie mógł zostać przyłapany, więc szybko wdrapywał się na górę, korzystając z krzaków i sosen.Jego motor był nieco dalej.Dotarł wreszcie do szczytu i zdyszany położył się na trawie.Bandyci wracali do miasteczka.Było ich chyba ze stu.Miał szczęście, że udało mu się niepostrzeżenie uciec.W miejscu, gdzie leżał, dojrzał jakiś kawałek papie­ru.Była to folia do pakowania żywności, jakiej używała Sarah.W rogu opakowania znalazł się czar­ny stempel - Sarah zwykła oznaczać tak datę zakupu żywności.Zaczął rozglądać się dookoła szukając dal­szych śladów.Zatrzymał się.Znowu opakowanie po jedzeniu i ślad stopy.Schylił się, zdjął okulary i wpatrywał się w ledwo widoczny odcisk stopy.Czub­kiem bagnetu pogłębił jego kontury - dziecięcy bucik na gumie z rysunkiem na środku podeszwy.Przypomniał sobie, jak przed wojną Annie pokazywała mu podeszwy swoich nowych tenisówek: na środku pode­szwy była tam stokrotka.Gdy przeorał ziemię bag­netem - zatarł odbicie kwiatka.- “Annie!” Prze­szedł dalej, nie myśląc o bandytach w dolinie.To Sarah i dzieci obozowali tutaj.Podróżowali konno, tak jak przypuszczał.W trawie musiały się paść dwa - trzy konie.Tildie - kobyła Sarah, Sam - jego własny koń i chyba jeszcze jakiś jeden koń.Usiadł na ziemi.“Tu gdzieś blisko mieszka rodzina Jenkinsów“ - przypomniał sobie.Pan Jenkins był w armii lub w marynarce jako emerytowany podoficer.“Jeśli Sarah i dzieci byli tu z Jenkinsami (oni chyba mieli córkę?) - być może podróżują razem?” - rozmyślał.Zdał sobie sprawę, że jeśli to było ich obozowisko, znajdują się teraz bardzo blisko stąd.Dystans, jaki mogli przebyć konno, był niczym w porównaniu z tym, jaki mógł pokonać na swym Harleyu.Na kola­nach przeszukiwał teren, aż dzień zaczai szarzeć.Zerwał się wiatr.W jakim kierunku oni pojechali?Przypuszczał, że w góry.Zdecydował się jechać na północ.Góry były bezpieczne.Podszedł do motoru, spojrzał jeszcze raz na dolinę i zapuścił silnik.- “Tennessee” - powiedział półgłosem.“Jadąc kon­no - myślał - w najlepszym razie mogą zrobić 20 mil dziennie.Dalej powinny być ślady obozowiska, pozo­stałości jedzenia, ślady stóp”.Przypomniał sobie wiel­kie ilości łusek.Zmuszał się, żeby nie myśleć, co może znajdować się w grobie na skraju miasteczka.ROZDZIAŁ XVIIIRourke zatrzymał motocykl, w półmroku zauważył sześciu uzbrojonych mężczyzn w panterkach.Wyjął Detonicsa i zsiadł błyskawicznie z motoru:- Rourke, czy to ty? Trzymał wciąż palce na spuście.- Rourke? John Rourke?Powoli opuścił pistolet.Nie mógł rozpoznać głosu, choć brzmiał znajomo.- John Rourke! - powtórzył jeszcze raz głos.Zbliżył się do mężczyzny wołającego go.- Reed? Kapitan Reed?- Tak.John Rourke! To naprawdę ty?- Kapitan Reed!Przełożył broń do lewej ręki i uścisnął dłoń kapitana.- John, zostaliśmy tu zrzuceni zeszłej nocy.Cały czas się spodziewałem, że cię spotkam.Rourke rozejrzał się dookoła.- Jeżeli będziemy tak stać na otwartej przestrzeni, ktoś nas dopadnie.Chodźmy stąd! - i nie czekając na Reeda odwrócił się, przeszedł długimi krokami przez polanę i wsiadł na motor.- Spotkamy się przy tamtych krzakach - rzucił przez ramię.Zapalił cygaro i ruszył powoli w stronę gęstych, wysokich krzewów.Siedział okrakiem na motorze czekając na Reeda i pozostałych mężczyzn.Usłyszał ich kroki, po chwili przechodzące w bieg.Reed rzucał rozkazy.- Bradley, dojdź tam i bądź w pogotowiu.Michaelsen, ty to samo, ale wyżej.Jackson, Cooley, Monro - zajmijcie pozycje wzdłuż linii drzew! Ruszać się! Alarm - to długi gwizdek, potem dwa krótkie.- Mężczyźni rozeszli się.Reed pomachał im, potem wyłowił z kieszeni papierosa.Rourke podał mu ogień.- Robi się zimno.Nie ma teraz żadnych prognoz pogody, a ona się tak bardzo zmienia.- Tak.Wiem.- Co tu w ogóle robisz?- Nie widziałeś może ciemnowłosej kobiety z dwojgiem dzieci.Może jeszcze z drugą kobietą, męż­czyzną i małą dziewczynką.Podróżują konno.- Nie - odparł Reed patrząc na Harleya.- Nikogo takiego nie widziałem.A dlaczego pytasz?- To moja żona i dzieci.Widziałem ich ślady niedaleko stąd, ale sprzed kilku tygodni [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl