[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cała masa formalności prawnych.Marie patrzyła na bankowca.- Oczywiście jeśli pani sobie życzy, pójdę z panią na policję i będę służył jako tłumacz, ale byliśmy zdania, że najpierw należy wysłuchać, jakie są pani życzenia w tym względzie.Tyle pani przeszła.i jest pani sama w Tuen Mun, z przyczyn znanych tylko pani.- Nie, panie Jitai - odrzekła spokojnie Marie.- Nie chciałabym wnosić skargi.Czuję się dobrze, a zemsta nie jest dla mnie sprawą najważniejszą.- Ona należy do nas, madame.- Co pan chce przez to powiedzieć?- Pani napastnicy zaniosą nasz wstyd do swych łożnic małżeńskich, gdzie ich dokonania nie będą odpowiadały oczekiwaniom.- Rozumiem.Oni są młodzi.- Dziś rano dowiedzieliśmy się, że nie jest to ich pierwsze przestępstwo.To szumowiny, powinni dostać nauczkę.- Dziś rano? O, mój Boże, która godzina? Od jak dawna tu jestem?Bankowiec spojrzał na zegarek.- Blisko godzinę.- Muszę się dostać z powrotem do mieszkania, i to natychmiast.To ważne.- Panie pragną naprawić pani odzież.Są doskonałymi krawcowymi i nie zabierze im to dużo czasu.Były jednak przekonane, że nie powinna pani obudzić się bez ubrania.- Nie mam czasu.Muszę już wracać.O, Chryste! Nie wiem, gdzie to jest i nie znam adresu!- My wiemy, co to za budynek, madame.Wysoka, przystojna, samotna biała kobieta w Tuen Mun zwraca uwagę.Wieści się rozchodzą.Zawieziemy tam panią natychmiast.- Bankowiec odwrócił się i szybko powiedział coś po chińsku w stronę na wpół otwartych drzwi.Marie usiadła.Nagle zauważyła, że do środka zagląda cały tłum ludzi.Wstała na nogi - bolące nogi - i przez chwilę próbowała odzyskać równowagę, przytrzymując swą podartą bluzkę.Drzwi otworzyły się na oścież i weszły dwie stare kobiety, niosąc jedwabne ubrania o żywych kolorach.Jedno z nich było czymś w rodzaju kimona.Kiedy delikatnie włożono je Marie przez głowę, okazało się krótką sukienką, przykrywającą jej poszarpaną bluzkę i znaczną część wybrudzonych, zielonych spodni.Drugim była długa, szeroka szarfa, którą kobiety równie delikatnym ruchem owinęły wokół jej talii i zawiązały.Mimo zdenerwowania Marie zauważyła, że obie części garderoby były w najlepszym gatunku.- Proszę, madame - powiedział bankowiec, dotykając jej łokcia.- Będę pani towarzyszył.Wyszli na halę fabryczną.Marie uśmiechała się i pozdrawiała skinieniem głowy kłaniający się jej tłum Chinek i Chińczyków z oczami przepełnionymi smutkiem.Po powrocie do mieszkania Marie zdjęła przepiękną szarfę oraz kimono i położyła się na łóżku, usiłując na próżno coś z tego wszystkiego zrozumieć.Ukryła twarz w poduszce, próbując wymazać z pamięci okropne poranne wydarzenia, ale ich ohyda sprawiała, że nie potrafiła o nich zapomnieć.Cała oblała się potem, a im mocniej zaciskała powieki, tym przeraźliwsze widziała obrazy, na które nakładały się przerażające wspomnienia z Guisan Quai w Zurychu, gdzie mężczyzna zwany Jasonem Bourne'em ocalił jej życie.Zdusiła krzyk w gardle i wyskoczyła z łóżka.Przez chwilę stała drżąca, a potem poszła do maleńkiej kuchenki i odkręciła kran.Podstawiła szklankę, ale strumyk wody był cienki i słaby.Czekała, aż szklanka się napełni, błądząc myślami gdzie indziej.Bywają czasy, gdy ludzie muszą powstrzymywać się od myślenia -Bóg tylko wie, że sam robię to częściej, niż powinien w miarę szanowany psychiatra.Uginamy się pod naciskiem wydarzeń.musimy najpierw pozbierać się do kupy.Morris Panov, przyjaciel Jasona Bourne'a.Marie zakręciła kran, napiła się letniej wody i wróciła do ciasnego pokoju.Mogła tam robić tylko trzy rzeczy: spać, siedzieć lub chodzić.Stanęła w drzwiach i rozejrzała się, wreszcie zrozumiawszy, co w jej schronieniu wydało się tak dziwaczne.To była cela, nie mniej prawdziwa, niż gdyby stanowiła część jakiegoś więzienia na odludziu.Co gorsza, była to autentyczna pojedynka.Znów znajdowała się w izolacji, sama z własnymi myślami, własnym przerażeniem.Podeszła do okna, tak jakby to zrobił więzień, i wyjrzała na zewnątrz.To, co zobaczyła, stanowiło jedynie przedłużenie jej celi: nie wolno jej było wyjść na tłoczną ulicę, którą widziała w dole.Nie znała tego świata, a on jej nie chciał.Niezależnie od plugawego koszmaru porannych wydarzeń na wybrzeżu, była tu intruzem, który nic nie rozumiał ani nie mógł być rozumiany.Była sama, a ta samotność doprowadzała ją do szaleństwa.Marie tępym wzrokiem patrzyła na ulicę.Ulica! Tam była ona! Catherine! Stała koło szarego samochodu w towarzystwie mężczyzny;oboje mieli głowy zwrócone w kierunku trzech innych mężczyzn znajdujących się dziesięć metrów za nimi, przy drugim aucie.Cała piątka rzucała się w oczy, bo nie było na ulicy innych podobnych do nich ludzi.Byli to biali w morzu Azjatów, obcy w obcym miejscu.Wyglądali na wyraźnie podnieconych, czymś zaniepokojonych i ciągle kiwali głowami rozglądając się dokoła, szczególnie zaś spoglądając na drugą stronę ulicy.Na ten dom.Głowami? Włosy! Trzech mężczyzn miało je krótko przycięte.po wojskowemu.żołnierze.Amerykańska piechota morska!Towarzyszący Catherine mężczyzna, sądząc po uczesaniu cywil, mówił szybko, bez przerwy pokazując coś palcem.Marie go rozpoznała! To był człowiek z Departamentu Stanu, ten sam, który odwiedził ich w Maine! Podsekretarz stanu z martwymi oczami, który nieustannie pocierał sobie skroń i prawie nie protestował, gdy Dawid oświadczył, że mu nie ufa.To był McAllister! Człowiek, z którym Catherine miała się spotkać.Gdy Marie patrzyła na scenę rozgrywającą się na ulicy, nagle oderwane części okropnej łamigłówki ułożyły się w całość
[ Pobierz całość w formacie PDF ]