[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Fale sięgały bryzgami pokładu.Stary, wysłużony okręt walczył ciężko, prze-walając się z burty na burtę.184Ujrzał Raladana, stojącego w szerokim rozkroku, z rękami zatkniętymi za pas.Wo-kół marynarze i żołnierze pełzali niemal, przytrzymując się wszystkiego, co dawałooparcie.Pilot stał, jakby stopy przybito mu do pokładu.Vard wziął latarnię i zszedł do ładowni.Nie wiedział, co go tam ciągnie.Obecność dziewczyny na statku budziła jakiś dziw-ny niepokój.Była rzekomo córką największego pirata wszystkich czasów.Czegóżtrzeba więcej?Leżała na boku, plecami do miski z zimnym, ohydnym żarciem.Wydało mu się, żedrgnęła lekko, ujrzawszy błysk latarni.Nogi wciąż miała związane.Nie dziwił się.Takmocno zaciśniętych węzłów nie da się rozsupłać gołymi palcami.Zresztą chyba nawetnie próbowała.Pomyślał, że jeśli okręt zatonie, co wydawało się wobec nadciągającej burzy wielcemożliwe, dziewczyna będzie szamotać się w więzach w zalanej ładowni.Co prawda,gdyby istotnie szli na dno, wszystkich ich czeka zagłada, ale wizja śmierci z pętami nanogach wydała mu się jakoś niezwykle okropna.Dobył miecza i ujął dziewczynę zaramię.185 Usiądz.Próbowała wykonać polecenie, ale było to tak nieporadne, że natychmiast zrozu-miał, iż bez jego pomocy nawet nie ma o tym co myśleć.Znów wstrząsnął nim widokpółprzytomnej, rozpalonej gorączką twarzy, a w niej pustego, czerwonego oczodołu,obwiedzionego nierównymi fałdami blizn.Widział już wiele ran, ale teraz pomyślał, żetak oszpecona kobieta nie powinna chodzić po ziemi.Z pewnym trudem utrzymując równowagę, sztychem miecza odsunął do góry skrajczarnej szmaty, która kiedyś była spódnicą bogatej sukni i przeciął pęta.Obrzmiałe,spuchnięte stopy wydawały się martwe, był pewien, że nieprędko nimi poruszy.Jej oddech zabrzmiał chrapliwie, powrót krwi do naczyń musiał sprawić ból, któryprzebił się przez omdlenie.Ciałem wstrząsnęły jakieś dziwne drgawki.Usiadł na skrzy-ni i w migotliwym świetle skaczącej na haku latarni patrzył, milcząc.Pokryte krwią cia-ło wciąż przeszywały dreszcze, przez żałosne strzępy odzienia widział posiniałe z zimnaramiona i piersi.Ogarnięty nagłą litością, zdjął krótki, wojskowy płaszcz i rzucił go należącą.Próbował uświadomić sobie, że ta skatowana, zziębnięta istota niewątpliwie po-pełniła w życiu czyny, o których lepiej nie myśleć.Ale rozum mówił jedno, a oczy186zaprzeczały.Widział tylko obolałą, bezbronną dziewczynę, w której życie zdawało sięledwo migotać.Teraz, gdy cień skrył lewą część jej twarzy, nie miała w sobie nic de-monicznego.Brudny, chory dzieciak.Ile miała lat? Paręnaście.Wstał, myśląc, że ci wszyscy, którzy byli przeciwni powierzeniu mu dowództwaokrętu, wiedzieli, co mówią.Był łagodny.Pod pozorem zewnętrznej szorstkości, byłłagodny.Zaś kapitan żaglowca straży morskiej nie powinien grzeszyć łagodnością.Ani też nadmiarem skrupułów.U wejścia do ponurej ładowni rozbłysło światło drugiej latarni.Vard przechylił niecogłowę i ściągnął twarz, rozpoznając przybysza.Urzędnik uniósł wyżej latarnię i z uda-nym zdumieniem zawołał: Kapitan Vard! Naprawdę, otóż kapitan, naprawdę myśli o wszystkim, niezawod-ny, otóż to, niezawodny, zawsze niezawodny!Vard milczał.Albar podszedł bliżej i spojrzał na okrytą płaszczem dziewczynę. Otulona, troskliwie otulona skonstatował. Kapitanie, czy zdążymy przedburzą? Chyba nie.187Usiadł na skrzyni, z której Vard wstał przed chwilą i, błądząc wzrokiem gdzieś nadramieniem tamtego, rzekł niespodziewanie rzeczowo: Panie Vard, nie jestem żeglarzem, ale myślę, że nie uciekniemy przed burzą.Czymam rację?Nie doczekawszy się odpowiedzi, ciągnął dalej: Panie Vard, masz mnie, wiem o tym, za bydlę.Niech tak będzie.Ale teraz niepora na wzajemne niechęci, nie pora, otóż to.Ta piratka burzy nie przeżyje.Przyznaję,badałem ją nieostrożnie.Harce statku zabiją ją na pewno, nawet jeśli nie zatoniemy.Vard otworzył usta. Chcesz ją wypytać, zanim umrze? Czy to zle?Koga coraz mocniej kładła się na boki.Fale z łoskotem uderzały o burty. Złota, które ukrył ojciec tej panny, nie pożądam dla siebie rzekł urzędnik.Znasz prawo, Vard.Odebrane rozbójnikom łupy, jeśli nie znajdą swych pierwotnychwłaścicieli, przeznacza się na pomoc dla rodzin poległych żołnierzy.Czy podoba ci sięto, czy też nie, mój bat może sprawić wiele dobra.188Kapitan zacisnął wargi.Bez względu na to, jakim człowiekiem był Albar, słusznośćtym razem była przy nim. Racja.Albar trącił nogą nieruchome ciało, płaszcz zsunął się na bok.Pochylili się nagleobaj, patrząc na tańczącą w rytm przechyłów głowę.Vard przykucnął i pospieszniedotknął twarzy dziewczyny.Uniósł wzrok. Racja.Ale ona właśnie umarła, panie Albar.Ponad nimi, na pokładzie, roz-brzmiał silniejszy od huku fal mrożący krew w żyłach wrzask.Rzucili się ku wyjściu.* * *Stojący nieruchomo na rozkołysanym pokładzie Raladan ogarnął spojrzeniem niskieniebo i morze wokół statku.Przykuł jego uwagę czarny punkt na północnym zachodzie.Zmarszczył brwi i wytężył wzrok.Potężny wiatr szarpał żaglem.Czas mijał.189Majtkowie, nie bacząc na bryzgi słonej wody, zaczęli skupiać się przy bakburcie.Wreszcie wszyscy porzucili zajęcia i w skupieniu śledzili czarną plamkę.Bo nie była jużpunktem.Przybliżała się szybko.Zbyt szybko jak na okręt, zbyt szybko jak na morskiezwierzę, o wiele, wiele za szybko.Raladan rozepchnął marynarzy i przypadł do nadburcia.Plecami targnęły dreszcze.Znał ten widok.Na wszystkie morza świata.znał ten widok!Nie wiadomo, kto z załogi poznał pierwszy, ale krzyknął, a po kilku chwilach tenkrzyk powtórzyli wszyscy.Zakotłowało się na śródokręciu.Pośród przepychań, wobecmocnej chwiejby pokładu, ktoś wyleciał za burtę.Uciekano pod pokład, jakby wnętrzestatku mogło ochronić przed mknącym jak huragan czarnym, wypalonym wrakiem.Pę-dził, za nic mając wiatr, szybko jak ptak, jakby sam był wiatrem, rozerwany dziób roz-trącał fale w dwie ogromne fałdy wzdłuż kadłuba.Niemal położony na burcie, z osma-lonymi kikutami masztów, mknął wprost na spotkanie krępej kogi.Pokład opustoszał.Pozostał tylko uczepiony burty Raladan
[ Pobierz całość w formacie PDF ]