[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Wyleciał stamtąd.Widziałam.- Nie przeczę, że widziałaś; nie przypuszczam, żeby to był jakiś.ptakolot, w którym ktoś wylądował i go porzucił.Ale jak to może latać, to po prostu.- przerwał, przyglądając się badawczo stworzeniu.- Chociaż rozumiem, skąd ci przyszło do głowy, że to sęp; nim pojawiła się oczywista refleksja.- Collie pomyślał, że w tej chwili Stary Doktor mówi już chyba bardziej do siebie, lecz słuchał mimo to uważnie.- Trochę faktycznie przypomina sępa.Ale jakby narysowanego przez dziecko.- Hę? - Cynthia nie rozumiała.- Jakby narysowanego przez dziecko - powtórzył Billingsley.- Dziecko, któremu sęp pomieszał się z orłem bielikiem.3Na widok Ralphiego Carvera Johnny’emu ścisnęło się serce.Opuszczony przez Jima Reeda, którego troskliwość osłabła pod wpływem podniecenia zbliżającą się misją, Ralph stał pomiędzy kuchenką a lodówką z kciukiem w buzi i wielką mokrą plamą na przodzie spodenek.Cała jego dziecięca urwisowatość gdzieś wyparowała.Oczy miał szeroko otwarte, nieruchome, błyszczące.Przypominał Johnny’emu znajomych narkomanów.Marinville zatrzymał się po wejściu do kuchni, po czym postawił Ellie na podłodze.Nie chciała go zostawić, ale przynajmniej udało mu się delikatnie zdjąć z szyi jej rączki.Dziewczynka też była w szoku, lecz w jej spojrzeniu Johnny nie dostrzegł tego żałosnego poblasku co w oczach brata.Za nią zobaczył Kim i Susi Geller; siedziały na podłodze, obejmując się ramionami.Mamuśce to pewnie bardzo pasuje - pomyślał Johnny, przypomniawszy sobie zmagania tej kobiety, by nie podzielić się córką z młodym Dave’em Reedem.Chłopak wtedy zwyciężył, lecz teraz miał większą gratkę na oku; wyruszał ku Andersen Avenue i ziemi nieznanej.Co nie zmieniało jednak faktu, że znajdowało się tu dwoje małych dzieci, które po lunchu zostały sierotami.- Kim? - zaczął Johnny.- Może byś mi trochę pomogła z tym.- Nie - odpowiedziała.Tylko tyle.Z pełnym spokojem.Bez wyzwania w spojrzeniu, bez histerii w głosie.ale i bez współczucia.Objęła ramieniem córkę, córka objęła ją.Ciepło, miło, siedzą sobie dwie białe dziewuszki i czekają, aż się chmury rozejdą.Można to było do pewnego stopnia zrozumieć, ale Johnny tak czy inaczej był na nią wściekły.Stała się nagle dla niego uosobieniem wszystkich znanych mu osób, które zawsze okazywały znudzenie, gdy rozmowa schodziła na temat AIDS, bezdomnych dzieci albo wycinania puszczy amazońskiej.Stała się kwintesencją tych wszystkich, którzy przechodzili nad śpiącym na chodniku bezdomnym, nie spojrzawszy nawet pod nogi.Co i jemu się czasem zdarzało.Johnny wyobraził sobie, jak chwyta ją za ramiona, podrywa na nogi, odwraca do tyłu i wymierza zdrowego kopa w ten jej środkowo-zachodni, wąski tyłek.Może to by ją otrzeźwiło.A nawet gdyby nie, przynajmniej on sam poczułby się trochę lepiej.- Nie? - powtórzył, czując, jak skronie pulsują mu z idiotycznej złości.- Nie - potwierdziła, posyłając mu nikły uśmieszek w stylu „no, nareszcie dotarło”.Po czym odwróciła się do Susi i zaczęła głaskać ją po włosach.- Chodź, serduszko.- To Belinda pochyliła się ku Ellen otwierając ramiona.- Chodź tu i posiedź trochę z Bee.Dziewczynka usłuchała bez słowa, z twarzą wykrzywioną grymasem straszliwego smutku, przez co cisza stała się jeszcze bardziej nie do zniesienia.Belinda wzięła Ellen w objęcia.Bliźniacy przyglądali się temu nie widzącym wzrokiem.Stali przy tylnym wyjściu z oczami pałającymi podnieceniem.Cammie stanęła przed nimi i obrzuciła ich spojrzeniem, które Johnny zrazu uznał za surowe.Jednak już po chwili zorientował się, że to przerażenie - tak wielkie, iż niemal niemożliwe do ukrycia.- No dobrze - odezwała się w końcu suchym, rzeczowym tonem.- Który to bierze?Chłopcy popatrzyli po sobie, a Johnny miał odczucie, iż porozumieli się - szybko, lecz kompleksowo - w sposób dostępny jedynie może bliźniakom.A może - pomyślał zaraz - to tylko tobie pod czaszką kipi, co, John? Nie było to zresztą zbyt dalekie od prawdy; wszyscy tutaj byli w stanie bliskim wrzenia.Jim wyciągnął rękę.Górna warga jego matki zadrżała, lecz w mig się uspokoiła i Cammie podała synowi rewolwer Davida Carvera.Dave wziął pudełko z nabojami, otworzył je, podczas gdy Jim przekręcił bębenek czterdziestkipiątki, sprawdzając pod światło, czy jest pusty, jak przedtem zrobił to Johnny.Jesteśmy ostrożni - skonstatował w duchu pisarz - ponieważ rozumiemy, jak morderczy potencjał kryje się w broni; ale nie tylko dlatego.Na pewnym poziomie rozumiemy również, że broń to zło.Sprawka diabła.Czują to nawet najzagorzalsi jej wielbiciele i zwolennicy.Dave podsunął bratu leżące na dłoni naboje.Jim brał je po jednym, aż rewolwer został załadowany.- Zachowujcie się tak, jakby ojciec był z wami przez cały czas - mówiła tymczasem Cammie.- Jeśli przyjdzie wam do głowy zrobić coś, na co on by się nie zgodził, nie róbcie tego.Zrozumiano?- Dobrze, mamo.Jim zatrzasnął bębenek i trzymał broń w wyciągniętej ręce, celując w podłogę i nie dotykając spustu.Polecenia matki wprawiały go w zakłopotanie - przemawiała niczym dowódca ze starych powieści Leona Urisa, wykładający regulamin rekrutom.Zakłopotanie mieszało się z podnieceniem na myśl o tym, co go czeka za chwilę.- David? - Cammie zwróciła się do drugiego z bliźniaków.- Tak, mamo?- Jeżeli zobaczycie w lasku obcych, od razu wracajcie.To naprawdę ważne.Nie pytajcie o nic, nie odpowiadajcie na pytania, nawet się nie zbliżajcie.- Ale mamo, jeżeli będą bez broni.- zaczął Jim.- Nie pytać o nic i nie zbliżać się - powtórzyła.Nie podniosła nawet głosu, lecz w jej tonie zabrzmiało coś takiego, że chłopcy od razu dali spokój.Koniec dyskusji i już.- A jeśli to będą gliny, pani Reed? - spytał Brad.- Policja też mogła uznać, że najlepiej podejść tu laskiem.- Bezpieczniej będzie trzymać się z daleka - wtrącił Johnny.- Gliniarze mogą być lekko.powiedzmy, podenerwowani.A zdarzało się już, że taki nerwowy policjant postrzelił niewinnych ludzi.Niechcący??? Oczywiście, ale lepiej uważać.Nie zdawać się na przypadek
[ Pobierz całość w formacie PDF ]