[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie.Tak.To znaczy, że ona jest miłością mojego życia.Sam to przed chwilą powiedziałeś.Mówiłem, że masz o niej zapomnieć.Ale prawda! Mój Boże, to prawda!Coś, co dżaff powołał do życia jest zbyt nieczyste, by można je pokochać.Zbyt zepsute.Nie widziałem nic piękniejszego niż ona.Odtrąciła cię - przypomniał Fletcher.Więc odzyskam jej uczucie.Widział ją teraz wyraźnie, wyraźniej niż wyspę czy morze, na którym unosiła się wyspa.Uchwycił się wspomnienia Jo-Beth i za jego pomocą wydźwignął się z pułapki ojcowskiego mózgu.Wróciły nudności, zaraz potem światło, rozbryzgujące się o liście nad jego głową.Howie otworzył oczy.Fletcher już go nie obejmował - o ile kiedykolwiek to robił.Howie leżał w trawie na plecach.Ramię ścierpło mu od łokcia po nadgarstek; dłoń była dwa razy większa niż zwykle.Ból w ręce był pierwszym dowodem, że to nie sen.Drugim - że właśnie obudził się ze snu.Mężczyzna z końskim ogonem był prawdziwy; co do tego nie było wątpliwości.Co znaczyło, że wieści, które przyniósł, mogły być prawdziwe.Był rzeczywiście jego ojcem, na dobre czy złe.Uniósł głowę z trawy, gdy Fletcher powiedział:Nie rozumiesz powagi naszego położenia.Dżaff napadnie na Quiddity, jeżeli go nie powstrzymam.- Nie chcę nic o tym wiedzieć.Odpowiedzialność spada także na ciebie oświadczył Fletcher.Nie spłodziłbym ciebie, gdybym nie wierzył, że możesz mi pomóc.Jakież to wzruszające.To mnie przekonuje, że byłem upragnionym dzieckiem.Zaczął się zbierać, odwracając wzrok od zranionej ręki.- Trzeba było nic pokazywać mi tej wyspy, Fletcher.Teraz wiem, że miłość moja i Jo-Beth jest prawdziwą miłością.Jo-Beth nie jest skalana, l nie jest moją siostrą.To oznacza, że mogę ją odzyskać.Bądź mi posłuszny! - zawołał Fletcher.- Jesteś moim dzieckiem.Należy mi się twoje posłuszeństwo!Jak chcesz niewolnika, to go sobie poszukaj - odparował Howie.- Ja mam coś lepszego do roboty.Odwrócił się od Fletchera, a przynajmniej tak mu się wydawało do chwili, kiedy tamten ukazał się tuż przed nim.Jak to zrobiłeś, do diabła?Mogę robić wiele rzeczy.Takie różne sztuczki, nic trudnego.Nauczę cię.Ale nie odchodź, Howardzie.Nikt nie nazywa mnie Howardem - powiedział Howie, unosząc rękę, by odepchnąć Fletchera.Na krótką chwilę zapomniał o zmasakrowanej dłoni - teraz miał ją przed oczyma.Kostki były mocno zapuchnięte, grzbiet dłoni i palce lepkie od krwi.Przykleiły się do niej źdźbła trawy - jaskrawa zieleń na jaskrawej czerwieni.Przejęty wstrętem Fletcher cofnął się o krok.- Ty też nie lubisz widoku krwi, co? - powiedział Howie.Kiedy odchodził, w wyglądzie Fletchera zaszła jakaś subtelna zmiana.zbyt subtelna, by Howie mógł ją w pełni wychwycić.Czy chodziło o to, że cofnął się w plamę światła słonecznego, a ono jakby przeniknęło go na wskroś? Czy też wyzwoliła się cząstka błękitu, uwięziona w jego brzuchu, i wpłynęła w głąb jego oczu? Cokolwiek to było, już minęło.Zawrzyjmy umowę - powiedział Howie.Jaką?- Ty mnie zostawisz w spokoju, a ja ciebie.Jest tylko nas dwóch, synu.Przeciw całemu światu.- Kompletnie zwariowałeś, wiesz o tym? - zawołał Howie.Oderwał oczy od Fletchera i popatrzył na drogę, którą przebył.Więc mam to po tobie.Stąd ten prostaczek boży! Koniec z tym.Dziękuję, postoję.Jest ktoś, kto mnie kocha.Ja cię kocham! - zawołał Fletcher.Kłamiesz.No dobrze, wiec się nauczę.Howie odwrócił się i odszedł, trzymając zakrwawione ramię przed sobą.Potrafię się nauczyć! słyszał za sobą wołanie ojca.- Howardzie, posłuchaj mnie! Ja się jeszcze nauczę!Nie biegł.Nie miał siły.Ale doszedł do drogi i nie upadł, co było zwycięstwem ducha nad materią, w sytuacji gdy nogi uginały się pod nim ze słabości.Odpoczywał przez chwilę, zadowolony, że Fletcher nie pójdzie za nim na otwartą przestrzeń.Miał sekrety, których strzegł przed oczami zwykłych ludzi.Howie odpoczywał i planował następne ruchy.Najpierw pójdzie do motelu i opatrzy rękę.Potem? Do domu Jo-Beth.Miał dobre wieści i znajdzie jakiś sposób, żeby je przekazać, nawet gdyby miał czekać na taką sposobność przez całą noc.Słońce świeciło ostro i jasno.Gdy szedł, rzucało Jego cień wprost pod jego stopy.Nie odrywając oczu od chodnika, idąc tam, gdzie szedł jego cień, wracał krok po kroku do normalnego życia.Fletcher pozostał w lesie, przeklinając własną nieporadność.Nigdy nie był dobry w perswazji.Przeskakiwał od banałów do wizjonerstwa, nie wykorzystując odpowiednio śród pola: umiejętności zwykłej rozmowy, którą większość ludzi potrafi opanować przed dziesiątym rokiem życia.Nie umiał przekonać syna bezpośrednią argumentacją; z kolei Howard odrzucił jego objawienia, które mogłyby mu uświadomić niebezpieczeństwo grożące jego ojcu.Nie tylko jego ojcu; całemu światu.Fletcher ani przez chwilę nie wątpił, że dżaff pozostanie równie groźny jak w Misji Św.Katarzyny, kiedy nuncjo po raz pierwszy go rozrzedziło.Nawet bardziej niż przedtem.Miał swoich agentów w Kosmosie; dzieci, które będą mu posłuszne, ponieważ umiał posłużyć się słowami.Właśnie w tej chwili Howard szedł prosto w objęcia jednego z tych agentów.Właściwie był dla niego stracony.Pozostało mu tylko jedno: iść samemu do Grove i szukać ludzi, u których mógłby wywołać hallucigenia.Zwlekaniem niczego by nie zyskał.Do zmierzchu, zanim dzień zapadnie się w ciemność, pozostawało mu kilka godzin; dżaff będzie miał wtedy jeszcze większą przewagę.Chociaż niezbyt mu się uśmiechał spacer ulicami Grove pod obstrzałem ciekawskich spojrzeń - nie miał innego wyboru.Może uda mu się kogoś przyłapać na marzeniach, nawet w świetle dnia.Spojrzał w niebo i pomyślał o pokoju w Misji, w którym spędził z Raulem tyle szczęśliwych godzin, słuchając Mozarta, przypatrując się odmianie chmur, które przybywały znad oceanu.Zmieniały się, wciąż się zmieniały te niestałe kształty, w których odnajdywali echo rzeczy ziemskich: drzewo, psa, ludzką twarz.Pewnego dnia, gdy zakończy walkę z dżaffem, przyłączy się do tych chmur.Wtedy smutek pożegnań - odszedł Raul, odszedł Howard, wszystko wymykało mu się z rąk - wtedy smutek pożegnań zniknie.Tylko istoty o stałym ciele odczuwają ból.Istoty zmienne żyją we wszystkim, wszędzie.W jednej krainie, przez jeden niekończący się dzień.Och, dostać się tam!VIITego ranka najokropniejszy koszmar, dręczący Williama Witta, Boswella Palomo Grove, stał się jawą.Wyszedł ze swej atrakcyjnej parterowej willi w Stillbrook - której wartość, jak chwalił się przed klientami, wzrosła o trzydzieści tysięcy dolarów od czasu, gdy nabył ją pięć lat temu - by rozpocząć zwykły dzień pracy w handlu nieruchomościami w najmilszym jego sercu mieście na świecie.Ale tego ranka wszystko było jakieś inne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]