[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zbierać ją było mi bardzo łatwo,gdyż kolby dały się bez trudu obłamywać.Aodygi dochodziły do pięciu łokci wysokości, a każdadzwigała po kilka kolb, w jednej zaś mogło być najmniej dwieście ziaren.Zebrałem ją szczęśliwie, a niemając czasu obrywać, zostawiłem to na pózniej, śpiesząc się do jęczmienia.Oj, napracowałem się teżnad żniwem, prawdziwie w pocie czoła.Niczym trudy żniwiarzy angielskich, na które zawsze takwyrzekali.Każdy z nich był magnatem w porównaniu ze mną, nieborakiem.Oni mieli sierpy, a jamusiałem nożem cały zbiór sprzątać, nie biorąc na raz więcej jak kilkanaście zdziebeł.Koniec końców,zebranie czterdziestu snopów, mimo niezmiernej pilności w robocie, kosztowało mnie przeszło tydzieńczasu.Po sprowadzeniu zboża do domu i wymłóceniu nie zebrałem więcej, jak dobry korzec.Zbiórbyłby niezawodnie daleko lepszy, gdyby nie te obrzydłe ptaki, które zjadły mi połowę zboża.Umyśliłemna przyszły rok powetować tę klęskę, wysiewając trzy czwarte całego zbioru, a w tym roku obejść siębez chleba, poprzestając na kukurydzy.Tej miałem pod dostatkiem.Po wyłuszczeniu kolb, napełniłemziarnem pięć wielkich koszy i jeszcze nieco pozostało na natychmiastowy użytek.Liście i łodygikukurydziane oraz słoma jęczmienna przydały mi się bardzo na pożywienie zimowe dla kóz.Zanim deszcze jesienne nadeszły, skopałem pole po kukurydzy, ażeby na nim w końcu grudnia zasiaćjęczmień, gdyż pragnąc prędzej skosztować chleba, miałem zamiar w przyszłym roku dwa razy zbierać.Pora deszczów zbliżała się szybkim krokiem.Ukończywszy zbiory, skorzystałem z kilkunastu dnipięknych dla przysposobienia zapasów drzewa na opał i zdołałem to przed nadejściem zimyuskutecznić.Czas upływał mi nadzwyczaj szybko.A nim się spostrzegł, kiedy nadeszła trzecia rocznicarozbicia się naszego statku.Obchodziłem ją postem i rozmyślaniem, jak poprzednie, a w parę dnipotem gwałtowny huragan, wyjący przez kilkanaście godzin bez przerwy, oznajmił rozpoczęcie ośmio -lub dziesięciotygodniowych nudów, na jakie w czasie zimowej pory byłem skazany.XXVIIIWycieczka na zachodnią część wyspy.Okolica nieznana.Niezmierny przestrach.Ucieczka.Rozmaiteprzypuszczenia.Zaniedbanie gospodarstwa.Zwątpienie.Po uskutecznieniu zasiewów grudniowych, umyśliłem wybrać się na dłuższą wędrówkę po wyspie.Odowej nocy gdy łuna, pochodząca z nieznanej przyczyny, nabawiła mnie trwogi, upłynęło już półtoraroku, a przez ten czas nigdzie nie wychodziłem, tylko do mego folwarku.Naprzód mnogośćzatrudnienia trzymała mnie wciąż w domu, a po wtóre, co ze wstydem wyznaję, bojazń tak mnieopanowała, że nie śmiałem zapuszczać się w odleglejsze strony wyspy.Zaopatrzywszy się jak zwykle wrozmaite przybory, rozpocząłem wycieczkę mającą trwać sześć do ośmiu dni, lecz w zupełnieodmiennym jak dotąd kierunku.Wszystkie poprzednie przechadzki ograniczały się do wschodnio -południowych części wyspy, ale północ i zachód zupełnie były mi nieznane.Raz przecież należałopoznać i tamte okolice.Przebywszy duży kawał lasu dotykającego doliny zamieszkanej przeze mnie,wydostałem się na równinę, zakończoną pasmem pagórków dosyć wysokich.Wdrapałem się nanajwyższy, zachodzący przylądkiem w morze.U stóp jego płynęła dość głęboka rzeczka, mająca tutajswe ujście.Przypływ morza zwiększył znacznie jej głębię, tworząc zatokę.Należało zatem zaczekać, ażopadnie, ażeby dostać się na drugi brzeg.Długi czas, siedząc nad wodą, przypatrywałem się mnóstwuryb, płynących w górę rzeki, którą zapewne miały opuścić dopiero wtedy, gdy morze zacznie opadać.Wyborne to było miejsce do ich połowu i postanowiłem natychmiast po powrocie przyjść tu z mojąsiecią, dotąd jeszcze nie używaną.Kiedy wody dostatecznie opadły, zdjąłem suknie, a zawinąwszy je wtłumoczek i umieściwszy na głowie, przebyłem rzekę.Brodząc po pas, stanąłem na drugim brzeguszczęśliwie, po czym, ubrawszy się, ruszyłem dalej.Okolica w tych stronach była bardzo nieurodzajna, częścią pagórkowata, w części skalista.Mroczyło sięna dobre, bo już przed chwilą słońce zapadło w morze.Trzeba się było zabrać do noclegu, podługzwyczaju na pierwszym lepszym drzewie.Jakoż znalazłszy dość wygodne legowisko pomiędzyrozłożystymi gałęziami, wkrótce zasnąłem.Na drugi dzień rano, posiliwszy się, lekki i wesoły ruszyłem w dalszą podróż.Około południa udało misię ubić jakiegoś dużego ptaka z gatunku cietrzewi, który, upieczony na rożnie, miał bardzo delikatnemięso.Kilka łyków wody, a na wety złocisty ananas, dopełniły obiadu.Przedrzemałem się niecopodczas największego gorąca, a potem dalej marsz, marsz, panie Robinsonie! Nie wypada wracać,dopóki nie zwiedzisz w całej rozciągłości twego królestwa i nie dojdziesz do piramidy kamiennej,ułożonej przed dwoma laty na znak kresu poprzedniej wycieczki.Nad wieczorem dostałem się na obszerną równinę przyległą do lasu, z którego przed chwilą wyszedłem.Była w części zarosła trawą, ale nad samym brzegiem morza rozciągał się duży kawał miałkim iwilgotnym piaskiem pokryty
[ Pobierz całość w formacie PDF ]