[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdy już opuszczaliśmy lokal, pani, nie mogąc się już powstrzymać, zapytała Saula, wskazując na znamię, „czy ta nieszczęsna przypadłość bardzo go boli”.- Nie, proszę pani, na całe szczęście nic nie boli.Nawet nie zdaję sobie sprawy, że ją tam mam.- Saul uśmiechnął się do niej.Przeszliśmy się jeszcze kawałek, ciągle rozmawiając na jedyny frapujący nas tego dnia temat, nie mam co do tego żadnych wątpliwości.Gdy żegnaliśmy się na rogu placu Bolognesi i alei Colon, uściskaliśmy się.- Muszę cię prosić o wybaczenie - powiedział mi ni stąd, ni zowąd, strapiony.- Rozgadałem się jak nakręcony i nawet nie dałem ci dojść do słowa.Nawet nie mogłeś mi opowiedzieć, co będziesz porabiać w Europie.Umówiliśmy się, że będziemy do siebie pisać od czasu do czasu, choćby i pocztówki, żeby nie stracić kontaktu.Trzykrotnie do niego pisałem w następnych latach, ale nigdy mi nie odpowiedział.Wtedy widziałem Saula Zuratasa po raz ostatni.Nienaruszony obraz jego postaci wyłania się z nawałnicy lat.Na tle szarego powietrza, zachmurzonego nieba i przenikliwej wilgoci limańskiej zimy.Za nim morze samochodów, ciężarówek i autobusów zapętlonych wokół pomnika Bolognesiego i Maskamiki ze swą ogromną, ciemną plamą na twarzy, płomiennymi włosami, w koszuli w kratkę, machający ręką na pożegnanie i krzyczący:- Może uda ci się nabrać madryckiej ogłady i akcentu.Aha, i szczęśliwej podróży! Wszystkiego najlepszego, stary!Minęły cztery lata, podczas których nie miałem o nim żadnych wiadomości.Nigdy nikt spośród przejezdnych Peruwiańczyków, tam, w Madrycie lub w Paryżu, gdzie mieszkałem po zrobieniu doktoratu, nie potrafił mi przekazać żadnej o nim informacji.Wspominałem go często, przede wszystkim w Hiszpanii, i to nie tylko ze względu na sentyment do niego, ale i za przyczyną Macziguengów.Historia o gawędziarzach opowiedziana mi przez Schneilów nieustannie chodziła mi po głowie, wciąż pobudzając moją wyobraźnię, ekscytując niczym piękna dziewczyna.Na uniwersytet chodziłem tylko do południa; popołudniami zwykłem spędzać parę godzin w Bibliotece Narodowej, przy alei Castellana, czytając powieści rycerskie.Pewnego dnia przypomniałem sobie nazwisko misjonarza dominikanina, który pisał o Macziguengach: brat Vicente de Cenitagoya.Poszukałem w katalogu i znalazłem książkę.Przeczytałem jednym tchem.Była niewielka i naiwniutka, a Macziguengowie, których dobroduszny dominikanin często nazywał dzikusami, strofując po ojcowsku za ich zdziecinniałe natury, lenistwo, pijaństwo i czary - uznawane przez brata Vicentego za „nocne sabaty” - ukazani byli w niej jakby z zewnątrz i z bardzo odległej perspektywy, mimo że misjonarz mieszkał wśród nich ponad dwadzieścia lat.Ale brat Vicente sławił ich prawość, szacunek dla raz danego słowa i delikatność manier.Poza tym jego książka potwierdzała pewne informacje, które ostatecznie mnie przekonały.Mieli nieomalże chorobliwą skłonność do wysłuchiwania i opowiadania różnych historii, byli niepoprawnymi pleciuchami.Ciągle ich nosiło, nie czuli najmniejszego przywiązania do miejsca, w którym żyli, i można by powiedzieć, że byli opętani przez demona ruchu.Las miał nad nimi magiczną władzę.Misjonarze, stosując wszelakiego rodzaju przynęty, próbowali ściągnąć ich do ośrodków w Chirumbii, Koribeni i Panticollo.W pocie czoła starali się przykuć ich do jednego miejsca.Obsypywali ich lusterkami, jedzeniem, nasionami, nauczali o korzyściach płynących z życia we wspólnocie przez wzgląd na ich zdrowie, wykształcenie, zwykłą możliwość przeżycia.Wydawali się przekonani.Wznosili domy, budowali zagrody i gospodarstwa, zgadzali się posyłać dzieci do szkółki misyjnej, a i sami, wymalowani, pojawiali się punktualnie na wieczornym różańcu i porannej mszy.Już sądzono, że wkroczyli na ścieżkę chrześcijańskiej cywilizacji.I nagle, pierwszego lepszego dnia, bez słowa podziękowania czy pożegnania, rozpływali się w lesie.To było silniejsze od nich: odwieczny instynkt pchał ich ku życiu koczowniczemu, rozpraszał po gęstwinie dziewiczych lasów.Tej samej nocy napisałem do Saula, komentując książkę ojca Cenitagoya.Zwierzyłem mu się, że „postanowiłem napisać opowiadanie o gawędziarzach maczigueńskich, stary”.Pytałem, czy mogę liczyć na jego pomoc.Tu, w Madrycie, z nostalgii być może albo i dlatego, że często wracałem do naszych rozmów, jego idee nie wydawały mi się już ani tak niedorzeczne, ani nierealne.W każdym razie przy pisaniu opowiadania dołożyłbym wszelkich starań, by ukazać jak najrzetelniej życie Macziguengów.Wesprze mnie swoją wiedzą?Pełen entuzjazmu rzuciłem się w wir pracy.Ale efekty były mniej niż skromne.Jak można napisać opowieść o gawędziarzach, nie mając zielonego pojęcia o ich wierzeniach, mitach, obyczajach, dziejach? W klasztorze dominikanów, przy ulicy Claudia Coello, udzielono mi daleko idącej i nader praktycznej pomocy.W swych zbiorach mieli pełną kolekcję „Misji Dominikańskich”, organu misjonarzy z Zakonu w Peru, i tam znalazłem obfitość artykułów o Macziguengach, jak również cenne prace ojca Josego Pia Azy o ich języku i folklorze.Ale być może najbardziej pouczającą lekcją była rozmowa z brodatym misjonarzem w wysokiej, okazałej, akustycznej bibliotece klasztornej, gdzie wracało echem każde wypowiadane przez nas słowo; brat Elicerio Maluenda przeżył wiele lat nad górną Urubambą i interesował się mitologią Macziguengów.Był to dziarski staruszek o wielkiej erudycji i szorstkawym sposobie bycia kogoś, kto niemal całe życie spędził w słocie i błocie, dzieląc z mieszkańcami selwy wszystkie trudy i niedostatki.Co chwila, jakby chcąc mi jeszcze bardziej zaimponować, przetykał swą najczystszą hiszpańszczyznę maczigueńskimi zwrotami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]