[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Oddział intensywnej terapii nie napawał optymizmem.Miał taki sam kwadratowy kształt jak oddział pediatrii, ale był znacznie niniejszy.Tutaj leżały bardzo, bardzo chore dzieci i malowidło na ścianie przedstawiające dinozaura Barneya zdawało się fatalnie nie na miejscu.Panował tu nieopisany harmider.Po przeciwnej stronie pokoju pielęgnia­rek aż się roiło przy łóżku jakiegoś dziecka, które wydawało się o wiele za małe na tak wielki problem.Sparks dostrzegł bezradność na twarzach i wie­dział, co ona oznacza.Odwrócił się.Od bardzo dawna nie miał bezpośrednie­go kontaktu ze śmiercią.A tu, co gorsza, padło jej ofiarą małe dziecko.- Co się stało? - spytał, podchodząc do umundurowanego mężczyzny stojącego przy drzwiach Travisa.Zamieszanie w dalszej części korytarza rozstroiło również policjanta.- Czym mogę służyć? - zapytał głosem uprzejmym, ale szorstkim.Agent rozłożył czarny portfel, ukazując legitymację.- George Sparks, FBI.Na twarzy policjanta odmalował się błysk rozpoznania.- Ach, oczywiście - powiedział.- Znam pana.Bill Rubie - przedstawił się i spojrzał w głąb korytarza.- Nie wiem, ale z tego co się zorientowałem, właśnie umarła jakaś dziewczynka.Ściągnęli wszystkich lekarzy, żeby ją uratować - spuścił wzrok i westchnął.- To daje do myślenia.- Po chwili odpędził posępne myśli i spojrzał na Sparksa.- Co pana tu sprowadza?- Matka Travisa próbowała się powiesić zeszłej nocy - wyjaśnił Geor­ge, wydzierając jęk z piersi Rubiego.- Byłem na dole, kiedy ją tu przywieź­li.Bełkotała, że ktoś dybie na życie jej syna.Obiecałem jednemu z waszych ludzi, że ci o tym powiem.- A kto niby chce go zabić?Sparks prychnął śmiechem, ale pohamował się, przypominając sobie o śmierci małej dziewczynki.- FBI - odpowiedział ze śladami uśmiechu w kącikach ust.Rubie wzniósł oczy do góry.- Aha, rozumiem.No cóż, z dzieciakiem mogą się kontaktować tylko lekarze i pielęgniarki, a przychodzi ich całe mnóstwo.- Sprawdzałeś, jak się czuje? - Sparks sięgnął do klamki.Glina wzruszył ramionami.- Widzę go za każdym razem, kiedy otwierają się drzwi, ale poza tym co tu sprawdzać?George rozważał te słowa przez chwilę, po czym pokiwał głową.- Słusznie.Nie będziesz miał jednak nic przeciw, jak zajrzę? Policjant zrobił wymowny grymas.- Proszę bardzo.Teraz jest tam jakiś lekarz.Powiedział, że chce pobyć sam z tym chłopakiem.Sparks zawahał się przed drzwiami.- Zaczekam - stwierdził.- Nie cierpię widoku krwi i tych fizjologicz­nych wydzielin.Rubie roześmiał się, słysząc to wyznanie.- Ja też nie rozumiem, jak oni mogą robić takie rzeczy - zgodził się.Travis zamknął oczy na widok igły.To koniec.Za piętnaście sekund będzie albo żywy, albo martwy, w zależności od tego co zrobi.Koncentru­jąc się wyłącznie na prawej ręce, przesunął kciuk możliwie jak najdalej w kierunku środka dłoni.Poczuł ból w nadgarstku, dłoń stała się niemożliwie wąska.Szarpnął raz, bardzo mocno, i obrócił nadgarstek w otworze pasa.Opór trwał może pół sekundy.Uwolnił dłoń!Działał szybko i Wiggins nie zdążył zareagować.Igła znajdowała się za­ledwie o centymetr od brązowego, gumowego wlotu wenflonu.Nie mając pojęcia, co się może stać, Travis schwycił wszystkie rurki i pociągnął mocno.Nieoczekiwany ruch spowodował, że Wiggins odskoczył w tył.Rurki, niczym przezroczyste węże, upadły na nogi chłopca.Rozwścieczony morderca rzucił się do przodu i silnie zamachnął.Tra­vis bardziej usłyszał niż poczuł jakieś chrupnięcie w szczęce, ale nie zwró­cił na to uwagi.Skupił się na stojącym po lewej stronie monitorze EKG.Przecież ktoś musi zareagować.Kiedy Wiggins zamierzył się ponownie, Travis przeturlał się przez lewe ramię i z całej siły grzmotnął pięścią w urządzenie warte tysiące dolarów, posyłając je z hukiem na podłogę.- Co to, u diabła, było?Sparks i Rubie obrócili się jednocześnie i wpadli do pokoju Travisa.Żaden z nich nie spodziewał się zobaczyć czegoś takiego.Lekarz bił wła­snego pacjenta!- Hej! - wrzasnął Sparks.- Co, u diabła.- W chwili gdy mężczyzna od­wrócił się, Sparks zrozumiał, że to nie lekarz, i instynktownie sięgnął po broń.Atakujący poruszał się niesłychanie szybko.Wymierzył szaleńczego kopniaka w rękę Sparksa dokładnie w chwili, gdy ten wyjął rewolwer z ka­bury.Broń potoczyła się po podłodze.Drugi kopniak - będący w istocie kontynuacją pierwszego - złamał Rubiemu nogę w kolanie, co praktycznie wyłączyło policjanta z walki.Sparks próbował się zasłonić, ale przeciwnik nie dał mu szansy.Do­strzegł, że coś poruszyło się w dłoni "doktora", i natychmiast cały świat eksplodował czerwienią.Strzykawka utkwiła mu w prawym oku.Ciało prze­szył niewiarygodny ból, wydawało mu się, że słyszy, jak końcówka igły odbija się od kości.Wrzasnął; nieludzki skowyt zrodził się w miejscu znaj­dującym się znacznie głębiej niż gardło, kiedy Sparks wczepił się palcami w twarz i upadł na podłogę.- O Boże! Moje oko! Moje oko!Rubie również krzyczał, ściskając obiema rękami strzaskane kolano, jakby uściskiem mógł uśmierzyć rozdzierający ból.Krzyk urwał się rap­townie, ucięty kolejnym kopnięciem, które zmiażdżyło mu krtań i przesu­nęło dolną szczękę z ogromną siłą ku górnej, rozcinając język.Runął plecami na podłogę.Próbując złapać oddech i krztusząc się krwią, tylko niejasno uświadamiał sobie, że ktoś podniósł go za włosy.Nie czuł absolutnie nic, kiedy jego głowa uderzyła w twardą posadzkę.Wszystko działo się zbyt szybko, by Travis potrafił ogarnąć to umy­słem.Nie widział szczegółów, ale dostrzegł krew i usłyszał krzyki.Boże, a on nie mógł wydobyć z siebie najmniejszego dźwięku! Hałas.Ludzie bie­gnący zobaczyć, co się dzieje.- O cholera! - ktoś krzyknął.- Jezu Chryste! Sprowadźcie pomoc! Boże, tyle krwi! Ten widok sparaliżował Travisa.Pracowników szpitala też.Dopiero po paru chwilach zdali sobie sprawę, że ich głównym pacjen­tem jest ten nagi chłopiec, którego twarz zrobiła się nagle równie biała, jak prześcieradło na łóżku.Dopadli do niego, wykrzykując rozkazy i ponownie podłączając respirator, wyszarpując stary wenflon i zakładając nowy.Nie mówili, wrzeszczeli.Gdzie on się podział? Umysł Travisa krzyczał, kiedy jego oczy lustro­wały kłębiące się dookoła twarze w poszukiwaniu człowieka, który próbo­wał go zabić.Bił wyciągające się w jego kierunku ręce w obawie, że to morderca.Nie widział go, ale to nie znaczyło, że facet nie czaił się gdzieś obok, czekając na okazję.Ręce były wszędzie, popychając go i ciągnąc, przyciskając i wbijając mu się w ciało.Wszyscy mówili do niego, kazali mu się rozluźnić, ale nikt się nie zainteresował, gdzie przepadł ten łotr - sprawca całego zamieszania.Mieli pilniejsze sprawy na głowie - na przykład ten facet na podłodze, którego wrzaski były bardziej zwierzęce niż ludzkie.No i ten drugi, którego mózg wypłynął pod nogi miotającymi się ludziom.Travis zamknął oczy.Boże, niech skończy się ten koszmar.Chciał do mamy i taty.Chciał wrócić do Farm Meadows, poczuć woń porannej rosy i odór gromadzących się śmieci.Chciał umrzeć - tym razem szybko i ła­two.Chciał być wszędzie, tylko nie tutaj.Gdzieś spośród ciemności wyłoniła się delikatna dłoń i dotknęła jego policzka [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl