[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Albo przepłyniesz na tamtą wyspę z nami obojgiem na grzbiecie, albo prze-lecisz, ale tylko z Liska.Beze mnie! To jasne, ośli łbie?Położyłem się i zamknąłem oczy, na znak, że uważam sprawę za zakończonąze swej strony.Teraz Pożeracz Chmur miał podjąć męską decyzję.Długo ze sobą walczył.Zdążyłem prawie zasnąć, gdy znów nawiązał kontakt.Był przerażony, a jednocześnie czuł się jak bohater.W tej chwili jestem w staniebardziej docenić jego poświęcenie.Wtedy odczułem tylko ulgę. Właz na mnie, ty oprawco przekazał smok. Dasz sobie radę? Podamci Liskę.Uważaj na nią.Rozpłaszczony na ziemi Pożeracz Chmur nie był dla mnie zbyt wysokimwierzchowcem.Trzymałem się go głównie kolanami, obie ręce mając zajęte smo-czym szczenięciem.Pożeracz Chmur wstał ostrożnie, wysunął się z ukrycia, pe-netrując jednocześnie wzrokiem otoczenie.Wiedziałem, że to, co dla mnie byłoniemal całkowitą ciemnością, dla jego oczu to zaledwie szarówka. Nikogo nie ma.Kamyk, żebyś wyłysiał.nienawidzę wody.Wyzdrowiejtylko, a zobaczysz, jak cię stłukę.!Pokiwałem tylko głową. Dobrze, dobrze.Tylko wejdz do morza, błagam.Cofnął się jak oparzony, gdy fala obmyła mu łapy.Prosiłem go, groziłem i przeklinałem na przemian.Czułem jego mięśnie na-pięte pod skórą, twarde jak drewno.97 Pożeracz Chmur! Zaraza i śmierć! Niech cię otchłań pochłonie! To nie boli!Zmuś się!Wszedł wreszcie do wody, na łapach sztywnych niczym słupy.Zanurzał sięcoraz głębiej.Woda podmyła mu brzuch. Nie umiem pływać!. to był ostatni wybuch paniki.Zdzieliłem go z ca-łej siły piętami, jak narowistego konia.O mało co, a spadłbym. Rozpostrzyj skrzydła i ruszaj łapami.To łatwe.Był na tyle przytomny, że zrobił tak, jak kazałem.Jego skrzydła rozłożyłysię na wodzie, utrzymując nas na powierzchni jak tratwa.Chwaliłem PożeraczaChmur i podtrzymywałem na duchu.Byle tylko nie zawrócił do brzegu lub niepróbował wzbić się w powietrze. Zwietnie ci idzie.Bardzo dobrze.Tylko tak dalej.To naprawdę proste.Pod koniec powtarzałem to całkiem mechanicznie.Wyspa Pazura rosław oczach.Mały księżyc wtaczał się na niebo, świecąc nieśmiało blado zielon-kawym światłem.Pożeracz Chmur przyspieszył.Niebawem za swym młodszymbratem miał pojawić się złoty gigant, a wtedy bylibyśmy widoczni jak na sce-nie.Zdążył wysunąć jasne czoło znad krawędzi horyzontu, gdy Pożeracz Chmurdotknął łapami dna.Dotarliśmy.Zsunąłem się po skrzydle na ziemię.Postawiłem Liskę na piasku, który za-chował jeszcze resztki ciepła dnia.Pożeracz Chmur otrząsnął się ze słonej wody,a potem stał, zwiesiwszy nisko łeb zmęczony i nieszczęśliwy.Zrobiłem wte-dy coś, co jeszcze mi się nie zdarzyło: objąłem jego wielką głowę i ucałowałem,zanurzając twarz w miękkiej sierści.Zastrzygł uszami, zdziwiony. Zdaje się, że jesteś zadowolony przekazał. Jestem z ciebie dumny oświadczyłem gorąco. A czy jesteś pewien, że to pływanie było potrzebne? - spytał, jeszcze nie dokońca pocieszony. Absolutnie.Zleciałbym z ciebie już w momencie startu.Nie odważyliśmy się zapuścić w głąb Wyspy Pazura.Ryzyko spotkania z Sza-leńcem nie uśmiechało nam się, zwłaszcza teraz.Byliśmy smętną gromadką:zszargany, zmęczony niedorosły smok, ranny chłopak, ledwo trzymający się nanogach i przestraszone dziecko.Poszliśmy spać pod nisko zwisające gałęzie, ma-jąc nadzieję, że tej nocy już nic się nie wydarzy.* * *Obudziłem się o świcie, jako pierwszy.Bolała mnie głowa, świat pływał przedoczami i straszliwie chciało mi się pić.Pożeracz Chmur spał jak zabity.Między98jego łapami leżała Liska, jak w kołysce.Na grzbiecie, z łapkami w górze, roz-koszna niczym zabawka uszyta z wiewiórczych skórek.Wstałem ostrożnie, bynie obudzić tych dwojga.Marzyłem o wodzie.Czystej, zimnej, takiej prosto zezródła.Napić się, aż do utraty tchu! Zmyć z siebie zaschniętą krew i piasek.Mor-skie fale kusiły tylko przez chwilę.Pomyślałem o cienkiej warstewce soli, jakązostawia na skórze taka kąpiel i wszedłem do wnętrza wyspy.Noc pozawieszałana roślinach krople rosy, które nie zdążyły jeszcze zniknąć.Oblizywałem z liści tedrobiny wilgoci.Dawało to tylko chwilową ulgę.Czułem się jak wyschnięta kośćna pustyni.Nie, nie znalazłem wtedy zródła, choć bardzo tego chciałem.Trafiłem na cośzupełnie innego.Szedłem prosto kierując się w stronę serca wyspy, z zamiarempowrotu tą samą drogą, gdy uznam, że oddaliłem się zbyt daleko.Wtem zieleńskończyła się jak ucięta nożem.Wyszedłem na otwartą przestrzeń.Przede mnąznajdowały się opuszczone zabudowania, a właściwie nędzne ich pozostałości.Nie zachował się żaden dach.Zciany były zwietrzałe i pokruszone.Na niektó-rych zachowały się resztki płaskorzezb.Oglądałem fragmenty kół wozu czy możewojennego rydwanu uniesione kopyta, które nie niosły już rumaka.Stopy obutew sandały, nad którymi tkwiły sztywne ramy długiej szaty i dłoń zawieszona napłaszczyznie ściany jak dziwny motyl.Szedłem, zaintrygowany, między tymi pa-miątkami z przeszłości.Zatrzymałem się przed zwalonym portalem.Kiedyś jegozwieńczenie podtrzymywały dwie postacie ludzkie.Z jednej pozostały tylko no-gi.Druga pokruszona i wymyta przez tysiące deszczów wciąż była rozpo-znawalna
[ Pobierz całość w formacie PDF ]