[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Liczą do dwudziestu głów, niekiedy więcej.Oni takązgraję nazywają "komando".To słowo z języka gnomów.A w tym, że dopaść ich niełatwo, prawiście,widać, żeście fachowiec.Uganianie się za nimi po lasach i komyszach nie ma sensu.Jedyny sposób toodciąć ich od zaplecza, odizolować, zagłodzić.Wziąć mocno za kark tych nieludzi, którzy im pomagają.Tych z miast i osiedli, z wiosek, z farm.- Problem w tym - rzekł kupiec o szlachetnych rysach - że wciąż nie wiadomo, kto z nieludzi im pomaga, akto nie.- Trzeba więc wziąć za kark wszystkich!- Aha - kupiec uśmiechnął się.- Rozumiem.Już to gdzieś - słyszałem.Za kark wszystkich i do kopalni, doogrodzonych obozów, do kamieniołomów.Wszystkich.Niewinnych też.Kobiety, dzieci.Czy tak?Rycerz poderwał głowę, trzasnął dłonią o rękojeść miecza.- Waśnie tak, nie inaczej! - powiedział ostro.- Dzieci wam żal, a samiście jak dziecko na tym świecie, mójpanie.Zawieszenie broni z Nilfgaardem to rzecz krucha niby skorupka jajka, nie dziś, to jutro wojna możezacząć się na nowo, a na wojnie różnie bywa.Gdyby nas pobili, to jak myślicie, co się stanie? Powiem wam- wyjdą wtedy elfie komanda z lasów, wyjdą w sile i liczbie, a ci lojalni natychmiast do nich dołączą.Tewasze lojalne krasnoludy, wasze przyjazne niziołki, będą, myślicie, o pokoju wówczas mówić, opojednaniu? Nie, panie.One flaki będą wypruwać, ich to rękoma Nilfgaard rozprawi się z nami.I potopiąnas w morzu, tak jak obiecują.Nie, panie, nie wolno się z nimi cackać.Albo oni, albo my.Trzeciej drogi niema!Drzwi chaty skrzypnęły, stanął w nich żołdak w zakrwawionym fartuchu.- Wybaczcie, że przeszkadzam - chrząknął.- Któren z waszmościów przywiózł tu ową chorą niewiastę?- Ja - rzekł wiedzmin.- Co się stało?- Pozwólcie ze mną.Wyszli na podwórze.- yle z nią, panie - powiedział żołnierz, wskazując Triss.- Dałem ci jej gorzałki z pieprzem i saletrą, ale niepomogło.Nie bardzo.Geralt nie skomentował, bo i nie było czego komentować.Czarodziejka, zgięta i skurczona, składała właśnieniezaprzeczalne świadectwo, że gorzałka z pieprzem i saletra to nie to, co jej żołądek mógłby tolerować.- To może jakaś zaraza być - zmarszczył się żołdak.- Albo ta, jak jej tam.Zynteria.Gdyby się to tak poludziach rozlazło.- To czarodziejka - zaprotestował wiedzmin.- Czarodziejki nie chorują.- W samej rzeczy - wtrącił cynicznie rycerz, który wyszedł za nimi.- Wasza, jak widzę, wręcz tryskazdrowiem.Panie Geralt, posłuchajcie mnie.Niewieście potrzebna jest pomoc, a my takowej udzielić niemożemy.Nie mogę też, zrozumcie, ryzykować epidemii wśród wojska.- Rozumiem.Odjadę natychmiast.Nie mam wyboru, muszę zawrócić w stronę Daevon lub Ard Carraigh.- Nie ujedziecie daleko.Podjazdy mają rozkaz zatrzymywać wszystkich.Poza tym to niebezpieczne.Scoia'tael uszli właśnie w tamtym kierunku.- Poradzę sobie.38- Po tym, co o was słyszałem - wykrzywił wargi rycerz - nie wątpię, że sobie poradzilibyście.Ale zważcie,nie jesteście sami.Macie na karku ciężko chorą i tego smarkacza.Ciri, próbująca właśnie oczyścić o szczebel drabiny umazany łajnem but, uniosła głowę.Rycerz chrząknął ispuścił wzrok.Geralt uśmiechnął się lekko.Przez ostatnie dwa lata Ciri prawie zapomniała o swympochodzeniu i prawie całkowicie wyzbyła się książęcych manier i póz, ale jej spojrzenie, gdy chciała, bardzoprzypominało spojrzenie jej babki.Tak bardzo, że królowa Calanthe byłaby zapewne dumna z wnuczki.- Taak, o czym to ja.- zająknął się rycerz, w zakłopotaniu szarpiąc pas.- Panie Geralt, wiem, co wamtrzeba uczynić.Jedzcie za rzekę, na południe.Doścignijcie karawanę, która idzie szlakiem.Noc za pasem,karawana ani chybi na popas stanie, dopędzicie ją przed świtem.- Co to za karawana?- Nie wiem - rycerz wzruszył ramionami.- Ale to nie kupcy ani zwykły powód.Za duży porządek, wozyjednakowe, zakryte.Ani chybi komornicy królewscy.Przepuściłem ich przez most, bo idą szlakiem napołudnie, pewnie ku brodom na Likseli.- Hmmm.- zastanowił się wiedzmin, patrząc na Triss.- To by mi było po drodze.Ale czy znajdę tampomoc?- Może tak - powiedział zimno rycerz.- A może nie.Ale tu nie znajdziecie jej z pewnością.*****Nie usłyszeli go ani nie dostrzegli, gdy podjeżdżał, pogrążeni w rozmowie, siedzący dookoła ogniska,prześwietlającego trupio żółtym światłem płachty ustawionych w krąg wozów.Geralt poderwał lekko klacz izmusił ją do głośnego rżenia.Chciał uprzedzić biwakującą karawanę, chciał złagodzić zaskoczenie izapobiec nerwowym ruchom.Z doświadczenia wiedział, że mechanizmy spustowe kusz nie lubiłynerwowych ruchów.Obozujący zerwali się, pomimo ostrzeżenia wykonując liczne nerwowe ruchy.Większość, zobaczył to odrazu, była krasnoludami.To go nieco uspokoiło - krasnoludy, choć niezmiernie popędliwe, zwykły w takichsytuacjach najpierw pytać, a dopiero potem strzelać z kusz.- Kto? - krzyknął chrapliwie jeden z krasnoludów, szybkim, energicznym ruchem wyważając topór wbity wleżący obok ogniska pniak.- Kto idzie?- Przyjaciel - wiedzmin zsiadł z konia.- Ciekawe, czyj - warknął krasnolud.- Zbliż się.Ręce trzymaj tak, byśmy je widzieli.Geralt zbliży! się, trzymając ręce tak, by mógł je dokładnie widzieć nawet ktoś dotknięty zapaleniemspojówek lub kurzą ślepotą.- Bliżej.Usłuchał.Krasnolud opuścił topór, przekrzywił lekko głowę.- Albo mnie wzrok myli - powiedział - albo to wiedzmin, zwany Geraltem z Rivii.Albo ktoś cholernie doGeralta podobny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]