[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zdecydowanym ruchem prześliznąłem się do środka i z pluskiem wskoczyłem do morza.Lustrzana powierzchnia fal zamknęła się nad moją głową, a głębia w dole zdawała się ogniskować wszystkie promienie słoneczne w jednym punkcie zielonej czeluści.Wynurzyłem się i popłynąłem do pobliskiego brzegu, na którym dostrzegłem rybaków układających sieci.Wyszedłem na kamienistą plażę i pozdrowiłem ich przyjaznym skinieniem ręki; odpowiedzieli mi, uchylając czapek.Byli to młodzi, zdrowi mężczyźni.Poczułem się nieswojo, albowiem widziałem wokół tylko uśmiechnięte twarze.Jakby wszyscy cieszyli się, że właśnie ja tutaj i teraz zawitałem.Gdy po kamiennych stopniach wspiąłem się na wysoki brzeg, moje ubranie było już suche.Niemal dotykalna pieszczota promieni słonecznych i łagodne ciepło płynące od nagrzanych głazów stawały się stopniowo uciążliwe, aż zamieniły się w duszny upał.Młody śmiech rybaków z plaży rozbrzmiewał coraz rzadziej, aż ucichł zupełnie; widocznie i oni odczuli żar, lejący się z bezchmurnego nieba.Chodziłem uliczkami kamiennego miasteczka, szukając skrawka cienia, ale na próżno: wszystko zalane było jasnym i mocnym światłem słonecznym.Nawet drzewa o najgęstszych koronach nie dawały żadnej osłony, a wnętrza domów jaśniały równie intensywnym blaskiem, co środek ulicy.Wszyscy napotkani ludzie byli młodzi i często widziałem uśmiechy na ich twarzach; nie spotkałem nikogo zatroskanego lub płaczącego.Gdy szedłem stromą uliczką, wypatrując źródła wody, zatrzymał mnie człowiek nieco starszy od innych.Ten mężczyzna nie uśmiechał się, a w głębi oczu miał smutek.- Przybyszu - zagadnął - pójdź za mną, coś ci pokażę.Weszliśmy na mały rynek, okolony rzędem drzew oliwnych umieszczonych w kamiennych donicach.Mój przewodnik wskazał na starą wieżę, na której zegar wybijał właśnie południe.- Zawsze wskazywał za kwadrans jedenastą.Wykonałem lekceważący gest, lecz on ciągnął dalej takim samym, bezbarwnym tonem.- Nigdy nie było tak gorąco jak teraz.Nigdy nie miałem suchych warg.Mężczyzna podszedł do drzewa oliwkowego, tkwiącego w spękanej, spopielałej ziemi, i dotknął więdnącej gałęzi, strącając kilka zwiniętych liści.- Dlaczego u was nikt nie płacze? Nie cierpi? - pytałem gwałtownie, uchwyciwszy jego ramię.- Czy kiedyś chorowałeś? Czy umarł ci ktoś bliski?W widocznym wysiłku zmarszczył czoło.- Umarł?- Czy czujecie smak szczęścia? - rzuciłem pytanie, zdając sobie jednocześnie sprawę z jego bezsensu.Szybko zbiegłem uliczką w kierunku morza.Na plaży rybacy siedzieli na kamieniach jak wielkie, zmęczone kormorany, a pot pozlepiał im włosy w wilgotne kosmyki.Patrzyli obojętnie, jak dałem nura w ciepłe fale.Modliłem się, aby stary zegar zatrzymał swój bieg jak najprędzej.Znów przemierzałem wypełnioną wirującym lśnieniem przestrzeń, w której szybowały dziesiątki baniek mydlanych o gigantycznych rozmiarach.Ciekawość pchała mnie coraz dalej i czyniła coraz śmielszym.Kiedy wniknąłem do jednej z bladomlecznych kul, których wiele kołysało się leniwie w zbitej gromadzie, ujrzałem nieprzeliczony tłum mężczyzn, kobiet i dzieci, pędzący niby rzeka bez początku i końca.Ów wezbrany potok ludzi omijał zielone pagórki na swojej drodze, tkwiące w ruchomej gromadzie niby wyspy we wzburzonym nurcie skotłowanej wody.Zszedłem do biegnących, aby spytać, dokąd zdążają.Nikt nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi, kiedy stanąłem w białym pyle drogi.Ludzie ci nie rozmawiali między sobą; ich jedynym celem był sam bieg, zaś jedyną przyjemnością - wyprzedzanie innych.Rodzenie, rozwój, umieranie - wszystko to odbywało się w trwającym bez przerw pędzie.Młodzi posuwali się lekkimi zrywami, ciężko kłusowały dostojne, rozbujałe matrony, nawet rachityczni staruszkowie kuśtykali zawzięcie, pokryci wieloletnim pyłem drogi.Gdy ktoś zatrzymywał się lub padał, rozsypywał się natychmiast.w biały kurz.Potrącany i popychany przez biegnących, postanowiłem odpocząć na jednej z zielonych wysp.Spokojny gaj, pełen zapachu żywicy i ciepłych podmuchów wiatru, dawał prawdziwe wytchnienie; zastanawiałem się, dlaczego nikt z pędzącego tłumu nie zatrzymuje się tutaj, aby nabrać sił.Lecz wtedy spostrzegłem kilkoro ludzi opodal świerków.Chociaż sprawiali wrażenie wypoczętych, leżeli wygodnie w wysokiej trawie pełnej kwiatów polnych.Ta grupa najwyraźniej zrezygnowała z dalszej gonitwy.Gdy postawiłem stopę na polanie, ich czas począł biec.Wykazywali rosnące zaniepokojenie, spoglądali jedni na drugich, niektórzy wstali i zajęli się zbieraniem owoców lub polowaniem, przy czym każdy chciał uzbierać czy upolować więcej niż pozostali.Rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie łupu; ci, którzy dotarli do krańców wyspy, włączali się w pędzącą ludzką rzekę, nie mogli bowiem ścierpieć, że ktoś biegnie prędzej od nich.Z tymi, którzy pozostali w trawie, działy się dziwne rzeczy: kurczyli się, schli w oczach, mięśnie im wiotczały, a członki ulegały błyskawicznemu zanikowi lub zwyrodnieniu.Po chwili tylko rozłażąca się skóra niby szary pergamin pokrywała nagie piszczele, czaszka miękła i zmniejszała się jak przekłuty balon, i wreszcie zostawały tylko białe włosy, rozwłóczone po lesie przez wiatr nici babiego lata.Straciłem ochotę na odwiedzanie innych - wysp i opuściłem tę smutną krainę.Świat, w który wszedłem, otoczył mnie drgającym od gorąca.powietrzem, wonnym dymem i dziwnie drażniącą, choć cichą muzyką; zmierzch zachlapał połowę nieba różem, karminem i szkarłatem.Nie zdążyłem jeszcze rozejrzeć się po okolicy, kiedy zamknęły się wokół mnie białe ramiona; w oczach, nosie i ustach miałem pełno włosów, a na szyi czułem wargi i zęby.Zapach perfum i potu był tak ostry, że pasował do gwałtowności zajścia - pomyślałem o tym bezwiednie, podczas gdy, obca dłoń usiłowała wepchnąć mi do ust jakąś pigułkę, Tego było już za wiele - po chwilowym szoku odzyskałem panowanie nad sobą i kilkoma energicznymi ruchami zdołałem się wyswobodzić.Na twarzy kobiety, którą odepchnąłem, malowało się zdziwienie tak wielkie, że graniczące ze strachem.Była to młoda dziewczyna, smukła i bardzo ładna, ubrana jedynie w półprzejrzystą nocną koszulę; biała karnacja skóry wydawała się jeszcze delikatniejsza wobec ciężkich splotów kruczoczarnych włosów, opadających na szyję i wiotkie ramiona.Spomiędzy delikatnych palców wypadła pastylka o cielistym zabarwieniu i potoczyła się po chodniku z gładkich kamieni wprost pod nogi kilku mężczyzn i kobiet, przyglądających się ze zdziwieniem całej scenie.Wszyscy nosili, podobnie jak dziewczyna, przezroczyste i lekkie tuniki; można było śmiało powiedzieć, że chodzili właściwie nago.Zmieszany i przestraszony, spróbowałem oddalić się.Żaden ze świadków zajścia mi nie przeszkodził, tylko wodzili za mną zdumionym wzrokiem.Dopiero po dłuższej chwili, gdy straciłem ich z oczu, ochłonąłem nieco, zebrałem myśli i rozejrzałem się po okolicy.Wokół.piętrzyły się jakieś dziwne budowle, ni to szałasy, ni to gliniane chatki; uliczki, wyłożone białym kamieniem, wygładzonym najpierw przez fale morskie, potem tysiącami stóp, meandrowały wśród nich jak łożyska wyschniętych potoków
[ Pobierz całość w formacie PDF ]