[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obejrzał się.Nad wyspą przelatywał w równych odstępach czasu blask latarni morskiej, padający spoza baraku.Ogarnęło go bezsensowne uczucie zdumienia, że wicher nie pory­wa tego blasku i nie niesie go w huczącą ciemność, rozciągającą się poza skrajem urwiska.Patrząc na jacht, zrobił latarką kilka kółek w po­wietrzu i czekał przez chwilę.Karolina przyczołgała się i leżała teraz tuż przy nim, dotykając go ramie­niem.Zrobił jeszcze kilka kółek, odwrócił głowę i zoba­czył, że inni także sygnalizują.Leżeli z głowami wy­suniętymi ponad krawędź, tuląc się ku sobie pod po­dmuchami wichury, które na szczęście biegły od stro­ny morza, spychając ich ku lądowi.- Nie odpowiada - zawołała Karolina, przykła­dając mu wargi do ucha.- Co zrobimy, Joe?Alex przesunął zapaloną latarkę wzdłuż krawę­dzi.Gdzieś tu musiał być pierwszy ze stopni prowa­dzących ku przystani.Dostrzegł go w dole, tuż obok siebie.- Trzeba tam się dostać! - krzyknął i w tej samej chwili pomyślał, że człowiek, który w tych wa­runkach zechce zejść do przystani i wskoczyć na po­kład jachtu, a potem powrócić tą samą drogą, zary­zykuje życie.Wiatr ucichł nagle.- Trzeba tam zejść! - krzyknął Caruthers cofając się tyłem na czworakach.Wstał.- Pobiegnę po liny! Bez ubezpieczenia nie można tam iść! Czekajcie na mnie!Odwrócił się i nisko pochylony pobiegł zataczając się w stronę baraku.Alex podciągnął się na dłoniach i opuścił nogi poza krawędź.Wymacał stopień.Wy­prostował się przytulony do skały, trzymając dłońmi ostrą, wystającą krawędź.- Joe! - Karolina krzyknęła tak głośno, że okrzyk jej przedarł się przez łoskot fal i świst wiatru.- Joe! Zaczekaj!- Oświecajcie mi drogę! - zawołał, starając się przekrzyczeć nowy podmuch wichury.- Schodzę! On może być ranny.Kiedy Caruthers przyniesie liny, zwiążcie je!Zsunął się o stopień niżej, odwracając głowę, gdyż oślepiły go promienie latarek skierowane w jego stro­nę.Przylgnął do sikały, starając się spojrzeć w dół.Szedł przecież tędy przed niewielu godzinami.Były to wygodne, kamienne stopnie, wykute równo w pio­nowej niemal ścianie i prowadzące prosto do przy­stani.Teraz szalał na nich huragan.Chciał zrobić jeszcze jeden krok, ale wicher ude­rzył, jak gdyby czekał na to, i Joe rozpaczliwym wy­siłkiem rozpłaszczył się na skale, wbijając palce w gładką, nie dającą oparcia powierzchnię.Naprężył mięśnie.Już.Sekunda względnej ciszy.Zrobił dwa szybkie kroki i znowu przylgnął do suchej, ciepłej powierzchni kamienia.Zerknął w górę.Światła latarek były bardziej odległe, niż przewidywał.Tam w górze leżała Karolina i spoglądała w przepaść.Ka­rolina, która znała go od tak dawna, która kochała go i która rozumiała go mniej niż ktokolwiek z ludzi.Może nie wierzyła, a może po prostu nie dostrzegała te­go, że niebezpieczeństwo jest dla niego tym, czym dla innych wypoczynek.A może w jej spokojnym świecie nie było miejsca dla niebezpieczeństw i dlatego nie chciała o nich słyszeć?Wicher wył nieprzerwanie, dławiąc oddech i unie­możliwiając ruchy.Alexa ogarnęła cicha radość.Te­raz Karolina może zrozumie? Bała się przecież o niego.Wiedział o tym.Nowy potężny podmuch omal nie strącił go w prze­paść.Z nagłym zdumieniem stwierdził, że przez chwi­lę nie myślał o tym, gdzie się znajduje, i zapomniał nawet o Robercie Gordonie.Spojrzał w górę.Białe oczy latarek były już daleko.Przytulony do skały przyglądał się drodze, którą miał jeszcze do przeby­cia.Jacht był niespodziewanie blisko.Dziesięć.jedenaście.dwanaście stopni, które w tym miejscu by­ły nieco szersze i schodziły prosto na nabrzeże.Ucichło na chwilę.Zerwał się i pochylony zbiegł na dół.Nowe, potworne uderzenie wiatru.Upadł.Po­tem uniósł się na dłonie i kolana.Nie wstając prze­sunął się po nadbrzeżu, na które co chwila wyskaki­wały płaskie języki wody, i zbliżył się do jachtu.Wyjął zza koszuli latarkę, zapalił ją i zasygnalizo­wał w górę.Nieruchome światełka poruszyły się gwałtownie.Jacht był nie uszkodzony.Obie liny trzymały.Ostroga skalna, która osłaniała przystań przed sztur­mem fal, przyjmowała na siebie także cały napór wi­chury.Tu, na samym dole, tuż nad wodą, było nieco spokojniej niż w górze.Joe głęboko zaczerpnął po­wietrza i skoczył na pokład chwytając za sznur relingu.Pokład był pusty.Joe otworzył drzwiczki nadbu­dówki sterowej i wszedł.Przez chwilę szukał głów­nego wyłącznika, znalazł go i przekręcił.Zapłonęło światło.Rozejrzał się.Tamci w górze musieli to za­uważyć.Wiedzą, że jest na pokładzie, ale wiedzą tak­że, że Gordon nie oświetlił statku, i zaczynają rozumieć, że go tu nie ma.Ale czy na pewno go tu nie było?.Po pięknie politurowanych, wyłożonych czerwonym dywanikiem schodach zszedł do kabiny sypialnej.Nikogo.Otworzył szafę i zajrzał, czując, że to, co ro­bi, jest nonsensowne.Robert Gordon nie mógł sam zamknąć się w szafie.- Panie Robercie!.- Cisza.- Panie Robercie!.Wyszedł na korytarzyk.Musiał przeszukać wszyst­kie pomieszczenia, chociaż był już przekonany, że Gordona tu nie znajdzie.Światło elektryczne na jach­cie nie było zepsute.Po cóż by miał siedzieć tu w ciemności?Zajrzał do małej, luksusowo urządzonej łazienki i do kuchni.Dalej była jeszcze jedna kabinka i jesz­cze jedna.Otworzył stalowe drzwiczki na końcu ko­rytarzyka.Tu był silnik.Nikogo.Rozejrzał się, uniósł klapę jakieś skrzyni, nadal zdając sobie sprawę, że robi rzeczy bezsensowne.Nikogo.Wszedł po schod­kach do kabiny sterowniczej.Gdzieś musiała być sta­cyjka reflektora.Wyszedł na pokład [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl