[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Robię na nocną zmianę, muszę tu siedzieć od dziesiątej do ósmej.- Kto jest twoim szefem?- Taki jeden z Atlanty.- Kiedy tu ostatnio wpadł?- Nie wiem.Nigdy w życiu go nie wiedziałem.- No, jasne.Gdybyś był właścicielem takiej nory, też byś tu nie zaglądał.- Nie jest tak źle.Mamy tu kolorowe telewizory bez opłaty, a prawie we wszystkich pokojach działa klimatyzacja.- To nora, Sammy, nora.Możesz zamknąć drzwi na klucz, zrobić sobie trzygodzinną wycieczkę i nikt się o niczym nie dowie.Sammy spojrzał na pieniądze.- Ucieka pan przed policją czy co?- Nie.I nie jestem uzbrojony.Po prostu się spieszę.- Dlaczego?- Rozwód, chłopcze, rozwód.Fatalna sprawa.Mam trochę pieniędzy.Moja stara chce mi je odebrać i wynajęła kilku paskudnych adwokatów.Muszę dać nogę z miasta.- Ma pan pieniądze, ale nie ma pan samochodu?- Posłuchaj.Wchodzisz w to czy nie? Jeśli nie, podskoczę do tego sklepu i znajdę kogoś bystrego na tyle, żeby trochę zarobić.- Dwa tysiące.- Podrzucisz mnie za dwa tysiące?- Tak.Samochód - stara honda, w której ostatni raz sprzątał pierwszy z pięciu właścicieli - był gorszy, niż Trevor się spodziewał, ale ponieważ na autostradzie panował minimalny ruch, podróż do Daytona Beach zajęła dokładnie dziewięćdziesiąt osiem minut.Dwadzieścia po trzeciej zatrzymali się przed całonocnym barem z goframi i Trevor wysiadł.Podziękował Sammy’emu, pomachał mu na do widzenia i odprowadził wzrokiem jego samochód.Potem wszedł do baru, wypił kawę, pogawędził z kelnerką i wyprosił od niej miejscową książkę telefoniczną.Zamówił naleśniki, wyjął swój nowy telefon komórkowy i wykonał kilka telefonów, żeby zorientować się, co i jak.Najbliżej miał do Daytona Beach International.Jego taksówka przystanęła przed terminalem głównym kilka minut po czwartej.Na wyasfaltowanym placu za ogrodzeniem równiutkimi rzędami stały dziesiątki małych samolotów.Patrzył na nie, czekając, aż taksiarz odjedzie.Na pewno da się któryś wyczarterować.Wystarczy mu jeden, najlepiej taki z dwoma silnikami.ROZDZIAŁ 29Sypialnię od podwórza przekształcono w salę konferencyjną z czterema składanymi stołami, które zestawiono razem, tak żeby utworzyły jeden duży stół.Walały się na nim gazety, czasopisma i pudełka po pączkach.O wpół do ósmej każdego ranka Klockner i jego ludzie spotykali się tam przy kawie, żeby wysłuchać meldunków z nocy i zaplanować dzień.W odprawie zawsze uczestniczyli Chap i Wes.Dołączało do nich sześciu lub siedmiu innych - zależnie od tego, czy mieli gości z Langley czy nie - a nawet technicy, chociaż nie musieli.Teraz, kiedy Trevor był po ich stronie, mogło go śledzić mniej ludzi niż przedtem.Tak przynajmniej myśleli.Do siódmej trzydzieści rano ukryte w mieszkaniu mikrofony nie wychwyciły żadnego odgłosu, w czym nie było niczego niezwykłego, zważywszy, że mieli do czynienia z człowiekiem, który często chodził spać pijany i lubił późno wstawać.O ósmej, podczas gdy Klockner wciąż prowadził odprawę w sypialnianej sali konferencyjnej, jeden z techników zadzwonił do Trevora, udając, że źle wybrał numer.Po trzech sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka: nie ma mnie, proszę zostawić wiadomość.Zdarzało się to, ilekroć mecenas nie miał ochoty wstać, lecz zwykle skutkowało i Trevor zwlekał się z wyra.O wpół do dziewiątej powiadomiono Klocknera, że w domu panuje martwa cisza.Nie słychać było ani prysznica, ani telewizora, ani stereo, słowem, żadnych typowych dla poranka odgłosów.Uznali, że mógł upić się sam.Wiedzieli, że U Pete’a nie był.Pojechał do miasta i wrócił zupełnie trzeźwy, a przynajmniej takie robił wrażenie.- Pewnie śpi - rzucił beztrosko Klockner.- Gdzie garbus?- Na podjeździe.O dziewiątej Chap i Wes zapukali do jego drzwi, a kiedy nikt im nie odpowiedział, weszli do środka.Gdy zameldowali, że Trevora nie ma, mieszkańcy domku po drugiej stronie ulicy momentalnie ożyli.Nie popadając w panikę, Klockner wysłał swoich ludzi na plażę, do kilku kawiarni w okolicy Żółwia Morskiego, a nawet do knajpy U Pete’a, choć była jeszcze zamknięta.Metr po metrze, samochód po samochodzie, przeczesali cały teren wokół domu i kancelarii.Na próżno.O dziesiątej Klockner zadzwonił do Deville’a i przekazał mu wiadomość: adwokat zniknął.Sprawdzono listy pasażerów wszystkich lotów do Nassau.Ani śladu Trevora Carsona.Deville nie zdołał nawiązać kontaktu ani ze swoją wtyczką w urzędzie celnym na Bahamach, ani z tamtejszym bankierem, którego zdążyli już przekupić.Teddy Maynard odbierał właśnie kolejny raport na temat ruchów północnokoreańskich wojsk, gdy dotarła do niego pilna wiadomość o zniknięciu wiecznie pijanego mecenasa z Neptune Beach na Florydzie.- Jak mogliście zgubić takiego kretyna? - warknął na Deville’a, wybuchając gniewem, co prawie nigdy mu się nie zdarzało.- Nie wiem.- Nie do wiary!- Przepraszam, Teddy.Maynard poprawił się w wózku i boleśnie wykrzywił twarz.- Znajdźcie go, do ciężkiej cholery!Właścicielami dwusilnikowego Beech Barona byli jacyś lekarze, a wyczarterował go Eddie, pilot, którego Trevor wyciągnął z łóżka o szóstej rano, obiecując korzystny zarobek na lewo.Oficjalnie miał zapłacić dwa dwieście; tyle kosztował dwugodzinny przelot z Daytona Beach do Nassau - czterysta dolarów za godzinę, powrót - też czterysta dolarów za godzinę - opłaty lotniskowe, graniczne i postojowe.Trevor dorzucił kolejne dwa dwieście - tylko dla Eddiego, rzecz jasna - pod warunkiem że wystartują natychmiast.Bank Geneva Trust w Nassau otwierano o dziewiątej rano czasu wschodnioamerykańskiego - Trevor czekał już przed drzwiami.Wpadł do gabinetu Brayshearsa i poprosił go o pomoc.Miał na koncie dziewięćset tysięcy dolarów od Ala Konyersa i około sześćdziesięciu ośmiu tysięcy za pośrednictwo w szwindlu Braci z Trumble.Niespokojnie zerkając na drzwi, oświadczył, że chciałby przelać pieniądze na inne konto do innego banku.Należały do niego, i tylko do niego, dlatego Brayshears nie miał wyboru: zaproponował usługi znajomego dyrektora banku na Bermudach.Trevorovi bardzo to odpowiadało.Nie ufał Brayshearsowi i zamierzał przelewać pieniądze z konta na konto, dopóki nie poczuje się bezpiecznie.Łakomym okiem zerkał przez chwilę na rachunek Boomer Realty, na którym spoczywało sto osiemdziesiąt dziewięć tysięcy dolarów z górką.Przez króciutki ułamek sekundy miał ochotę je zgarnąć.Byli zwykłymi kryminalistami - Beech, Yarber i ten wstrętny Spicer - nikim więcej.Pospolitymi przestępcami, bezczelnymi na tyle, żeby go zwolnić.Zmusić go do ucieczki.Próbował wzbudzić w sobie jak największą nienawiść, żeby móc te pieniądze ukraść, lecz wahając się i gryząc, stwierdził, że mimo wszystko ma do nich słabość.Byli starcami.Trzema dogorywającymi w więzieniu starcami.Nie, milion mu wystarczy.Poza tym bardzo się spieszył.Gdyby do gabinetu wpadli nagle Chap i Wes z bronią w ręku, wcale by się nie zdziwił.Podziękował Brayshearsowi i wybiegł z banku.Kiedy Beech Baron wystartował z międzynarodowego lotniska w Nassau, Trevor nie mógł się powstrzymać i wybuchnął śmiechem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]