[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kręcę korbą, żeby naciągnąć łańcuchy.Przymierzam się do niemożliwego: chcę szpadlem wykopać w płyciźnie rów, do którego mam zamiar wciągnąć kołowrotem krzywo zacumowaną barkę.Zgadza się to z moją ogólną teorią życiową, która brzmi, że jeśli nie wiesz, jak coś powinno się robić, wszystko jest możliwe.Brnę przez wodę w butach Joego.Postanawiam, że wystarczy mi sam szpadel, wiadro zostawiam na brzegu.Będę nabierał piasek i przerzucał go dalej do rzeki.Przydałby mi się Matt, mógłby kręcić korbą kołowrotu, podczas gdy ja bym kopał.Zaczynam odgarniać piasek.Stalowa barka góruje mi nad głową.Stoję przy burcie od strony brzegu i wbijam szpadel pod rufę kadłuba w miej­scu, gdzie łódź utknęła.Ilekroć wydaje mi się, że odrobi­nę odkopałem, kręcę korbą.Nie umiem powiedzieć, czy robię jakieś postępy, czy nie.Kilka przechodzących brzegiem osób sądzi, że zbzikowałem.Idzie mi opornie, lecz zauważam, że barka przysuwa się powoli do brzegu.Upewniam się, że linki, którymi unieruchomiłem jej dziób, trzymają jak należy.Wracam do wody.Im dłużej pracuję, tym większej nabieram wprawy.Dzięki Bogu, że jest to piaszczysta łacha, więc to, co nabiorę na szpadel, mogę cisnąć głębiej w rzekę.Gdyby tworzył ją szlam, który zalega więk­szość dna Sekwany, sprawa byłaby beznadziejna.W tym momencie przyjeżdża zmaltretowany deux cheveaux.Wysiada z niego jeden z braci Teurnierów, ten sam, który pomagał Jacąuesowi włożyć skafander do nurkowania.Przez chwilę wybałusza na mnie oczy, dziwiąc się, co robię w wodzie, po czym zaczyna rechotać.Pewnie czuje się, jakby przydybał kogoś na próbie zbudowania piramidy z kamyków.Przyznaję, że zaczynam współczuć tym egipskim niewolnikom, któ­rzy układali wielgachne bloki w cieniu piramid, nie wiedząc, czy ten cały niebotyczny interes nie spadnie im nagle na głowę.Brat monsieur Teurniera przestaje wreszcie się śmiać i wytaszcza z ciężarówki sprzęt.Wciąż nie mogę roz­gryźć tego, jak zamierza wyciąć okna w kadłubie, skoro nie ma tam dostępu.Jedyna łódź, którą dysponuję, to mały plastykowy bączek bez wioseł; kupiłem go wraz z drewnianą barką.Tamten ogląda się na boki i wzrusza ramionami.Bez Matta się z nim nie dogadam.Robi ruchy, jakby wiosłował łodzią.Teraz z kolei ja wzruszam ramionami.Wtedy podnosi znacząco palec i odchodzi nabrzeżem w dół rzeki, mijając barkę państwa Le Clerców.Ja tymczasem dalej kopię rów.Naraz patrzę, facet wiosłuje ogromną metalową ło­dzią; musi się piekielnie napracować, bo płynie pod prąd.Przybija do odciętego krańca kadłuba, pod którym ja nadal wbijam szpadel.Nigdy się pewnie nie dowiem, skąd wziął tę monstrualną łódź, ale lepszej nie mógłby znaleźć.Podpływa nią do brzegu i pokazuje, żebym przyniósł mu narzędzia.Okazuje się, że to zadanie prawie ponad moje siły.Ludzie pracujący na rzece mają krzepę jak goryle.Jestem zdumiony ilością sprzętu, od butli gazowych aż po tajemnicze czerwone skrzynki, który jest niezbędny do wycięcia paru okien.Gdy zata­czając się, podaję mu ostatnią butlę, tamten wdrapuje się na barkę i wręcza mi leżące na pokładzie narzędzia.Daje znak, żebym chwilę zaczekał, a sam przechodzi po desce na brzeg.Wspina się do wozu i wyciąga zwój ciężkich kabli elektrycznych.Obserwuję, jak podłącza przewód do sieci zasilającej na drewnianej barce, roz­wija go wzdłuż przejścia i opuszcza aż do miejsca, przy którym dopiero co kopałem.Sprawdza, czy sprzęt działa, i milcząc, gestem za­prasza mnie obok siebie na łódź.Z ledwością gramolę się przez burtę i staczam na dno.Podaje mi kawałek niebie­skiej kredy, pokazując, żebym narysował, gdzie ma wycinać okno.Kłopot w tym, że sarn nie wiem, czego chcę.Rysuję coś na oślep; praktycznie na chybił trafił zaznaczam miejsce, w którym ma być wielkie okno.Podaje mi przyłbicę z grubymi okularami i pokazuje, abym włożył ją na głowę.Przypominamy dwóch astronautów, którzy lada chwila wyjdą w przestrzeń kos­miczną.Wyjaśnia mi na migi, którędy powinny biec przewody, żeby się nie poplątały, i trzyma łódź tuż przy barce.Ni stąd, ni zowąd uruchamia ściernicę tarczową i zaczyna ciąć.Spod tarczy tryska snop iskier, który odbija się od niego, ode mnie i od kadłuba - sztuczne ognie jak w Święto Niepodległości.Monsieur Teurnier bezbłędnie przecina stal, posuwając się wzdłuż niebies­kiej kredowej linii, którą tak przypadkowo nakreśliłem.Obawiam się, czy linie są proste, ale on jakby miał w głowie poziomnicę i linijkę.W pół godziny wycina równiutki prostokąt, z wyjątkiem jednego narożnika.Okno ma dwa metry szerokości i metr wysokości.Unosi przyłbicę i na migi pyta, uśmiechając się i wzru­szając ramionami, gdzie rzucić płytę, którą już niemal skończył wykrawać w grodzi.Odpowiadam wzrusze­niem ramion; mój francuski wyraźnie się poprawia.Pokazuje palcem w dół, do rzeki, tuż pod wyciętym oknem.Kiwam głową, że może być [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl