[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie godziło się bowiem, aby emir miał cokolwiek mniejszego od swych poddanych, robaków bez wartości.No, chyba że serce i duszę, ale tych arszynem nikt zmierzyć nie zdoła.O samowarach wspominam nieprzypadkowo.Emirowe naczynia służyły nie tylko do parzenia herbaty, jak u ludzi normalnych.Wiadomo, wrzód wyskakuje tam, gdzie mu się podoba, władca robi to, co mu do łba strzeli.Kiedy znużony emir zaprągnał rozrywki dla serca i oczu, ponad wewnętrznym dziedzińcem Arku zawieszano liny.Pod spodem sadzano wielmożów, beków, dostojników pałacowych, ludzi najbogatszych w mieście.Następnie na liny wstępowało dwóch cyrkowców i żonglowało pod chmurami, dzierżąc w dłoniach olbrzymie, kipiące samowary.Przy każdym gwałtowniejszym ruchu linoskoczków ukrop pluskał na głowy siedzących w dole.Zabawny to był widok dla emira, odpoczywającego z boku na stosie poduszek.Zaśmiewał się do łez, klaskał w dłonie i klepał się po bębnie brzucha z najwyższej uciechy.No, a skoro weselił się władca, radować się musieli także dostojnicy, wielmoże i kupcy, szczodrze błogosławieni ukropem i chluszczącym spod nieba.- Chan kokandzki zabawia się podobnie.W pałacu Chuk-konu w Kokandzie widziałem identyczną scenkę z okien kuchennych, z bezpiecznej odległości - uzupełnił achund.- Nic dziwnego, nie ma istotnej różnicy pomiędzy emirem a chanem - oświadczył Hodża Nasreddin.- Wielkich władców jedna żmija rodzi.- Nie tylko wielkich - gospodarz ożywił się nieco.- Także i tych mniejszych.Posłuchaj, wędrowcze, jakie mam kłopoty z, głównym kadim Karszy, a przekonasz się, że mówię prawdę i nie bujam w obłokach.- Miałem okazję wysłuchać sędziego na karszyńskim bazarze - wtrącił Hodża Nasreddin.- Nie sprawiał wrażenia człowieka najsprawiedliwszego.Nic dziwnego, to przecież kadi.Achund pokiwał głową.Markotny, pociągnął dalej nić myśli przerwanej:- U schyłku jesieni ubiegłego roku, było to tuż przed pierwszymi przymrozkami, dwóch kupczyków karszyńskich, Rasułbek i Nazarbaj, pozostawiło u mnie na przechowanie pięć tysięcy tańgów zarobionych wspólnie podczas wyprawy z karawaną Akbara Kuzybaja do dalekich Indii.Ponieważ kupczykowie nie darzyli się wzajemnie zaufaniem, uzgodniliśmy, że pieniądze zwrócę im tylko wtedy, gdy przybędą po nie razem, obydwaj jednocześnie.Warunek przyjąłem, zaprzysiągłem na Koran, a odpowiedni dokument podpisaliśmy we trzech.Za przechowanie skarbu miałem otrzymać sto tańgów.Dla mnie to bardzo dużo, kupiłbym sobie kilka baranów i chałat nowy i mocny, gdyż stary odmawia mi służby, łaty go już nie wiążą.Niestety, źle jest mieć dobre serce i zbyt wiele zaufania do ludzi.Czułem, że te przymioty kiedy doprowadzą mnie na skraj przepaści.Pewnego dnia przybył tu z Karszy Rasułbek.Przybył? Nie, źle to powiedziałem.Wpadł jak burza piaskowa, jak afgańczyk dmący z wielką siłą, jak rozszalały samum.Achałtekina zamęczył i całego okrył pianą, bo pośpiech liczył się na wagę złota.A wszystko dlatego, że na bazarze karszyńskim obydwaj natrafili na okazję, jaka zdarza się raz w życiu.Od kyzyłbaszy, Persa złożonego niemocą, za pięć tysięcy tańgów mogli odkupić naszyjnik ze szlachetnych kamieni wart trzy razy więcej.Gdyby go potem sprzedali w Bucharze, Samarkandzie albo w Andiżanie, pozbyliby się ziemskich trosk i kłopotów aż do końca życia.Długo nie chciałem oddać pieniędzy jednemu, skoro umowa nakazywała stawić się przede mną obydwom.Rozumiałem jednak, że drugi ze wspólników musiał pozostać przy Persie, aby okazji nie sprzątnął im sprzed nosa ktoś trzeci.Po kilku godzinach uległem wreszcie gorącym zaklinaniem, przysięgom i niecodziennej sytuacji.Wydałem worek srebra Rasułbekowi.Tymczasem w drodze powrotnej niegodziwiec rozmyślił się; zamiast spieszyć po klejnoty dla siebie i Nazarbaja, wybrał pieniądze w gotówce.Przed miastem zawrócił konia i umknął w pustynię.Zbiegł pewnie do Afganistanu.Przez trzy dni Nazarbaj nie odstępował łoża Persa, trawionego gorączką i niecierpliwością.Na próżno.Nie doczekał się ani wspólnika, ani pieniędzy.Wściekły, jak zraniony kaban, przygalopował wprost do mnie.Nie chciał słuchać żadnych tłumaczeń, żadnych wyjaśnień.Żądał połowy sumy pozostawionej na przechowanie.Kiedy mu jej nie wydałem - a nie mogłem, bo skąd miałbym ją wziąć? - złożył na mnie skargę do głównego sędziego Karszy.Z pewnością i rękę jego uczynił ciężarną.Kadi, dobrze opłacony, przed siedmioma dniami przysłał mi przez sarbaza wezwanie.Od dzisiaj za następne siedem dni rozpatrzy sprawę spornych monet.I wyda prawomocny wyrok.Gdy tylko przekona się o mej lekkomyślności i winie niewątpliwej, każe mnie wyrzucić.A może i ukarać srogo za złamanie przysięgi? Innego mułłę naznaczy achundem w tej wiosce.Wiem, że kadi-kalan bardzo mnie nie lubi.Tylko czeka na pierwsze potknięcie z mej strony.Nie uroni przecież okazji, jaką sam mu wetknąłem w brudne łapy.- A jest ktoś, kto cię tutaj lubi?- Tak, panie, prości ludzie.Dechkanie, którym nieraz pomagałem w sporach z poborcą podatkowym, osłaniałem przed chciwością baja.Niestety, szakal nie zwykł się liczyć z wolą zająca.Szarzy mieszkańcy kiszłaka nie będą mieli nic do powiedzenia w Karszy, w urzędzie kadiego.Dla przekupnego sędziego opinia uczciwych wieśniaków niewarta nawet garści kłaków z wyliniałego wielbłąda.Hodża popatrzył z podziwem na achunda.- Człowieku szlachetny, jakim cudem utrzymałeś się tutaj jako sędzia? - zapytał zdumiony.- Najwidoczniej Allach i jego ziemscy namiestnicy zapomnieli całkowicie o istnieniu tej wioski.Inaczej tego wytłumaczyć nie sposób.Przedstawiciel prawa występujący przeciwko poborcom podatkowym? Osłaniający ubogich chłopów i batraków przed wielmożnym bajem? Uszczypnij mnie mocno, Omirbeku, bo śnię chyba na jawie.Od czterdziestu lat przemierzam ścieżki całego świata, deptałem sandałami uliczki Bagdadu i Heratu, oglądałem bajeczne pałace Damaszku, wąchałem zapachy bazarów Delhi i Kairu.Wszędzie spotykałem rozmaitych ludzi, naturalnie zdarzali się i uczciwi, ba, nawet święci.Jednakże na achunda, podobnego tobie, dotychczas nie natrafiłem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]