[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Opowiadał mu gajowy Wzdręga, że Wojtczak kazał zepchnąć do bagna cmentarz Keilów, a robotnicy, chciwi złota zmarłych, łopatą wielkiej koparki wydobywali z ziemi trumny i resztki ludzkie, grzebali w nich jak w śmieciach, obrzucali się ludzkimi głowami.A była wśród tych głów jedna kobieca z długimi, siwymi włosami.- To Kuna - zajęczał Horst Sobota.- Stara Kunegunda Keile.Widziałem ją będąc dzieckiem.Miała długie, siwe włosy.A tych trzech jeńców, których tam zakopałem ze starym Keilem?- Nic o nich nie wiem.I nie idź tam, bo sam widziałem, że nawet śladu nie ma po cmentarzu.Tam teraz rozstawiono stoły.Jedzą i piją.Ale Horst Sobota, tak jak stał, w pobielonym wapnem kombinezonie, popędził piaszczystą drogą na skraju lasu w stronę Wilczego Rogu.Było duszno, z trudem chwytał powietrze w rozwarte usta, pot zalewał mu czoło, policzki i oczy, aż chwilami ślepł i potykał się o wystające z ziemi korzenie drzew.- Nie, nie, nie - bełkotał, podnosił się z ziemi i biegł w stronę półwyspu, nie słysząc donośnego łoskotu burzy, wychylającej się zza lasu.Robiło się coraz duszniej.Romanikowa, doktor habilitowany, gruba kobieta w robionej na drutach jakby za obszernej sukni - pociła się.Na stołach zbitych z żerdzi i ustawionych u wejścia na plantację leżały na tłustych papierach pęta kiełbasy, pokrojone bochenki chleba i kilkanaście butelek wódki.Ona wypiła dwa kieliszki i nie chciała więcej, bo od wódki i duchoty zaczęła ociekać potem, który spływał je j spod pach aż na tłusty, pofałdowany brzuch.Masłocha też nie pił, bo nie piła Romanikowa.Pijanego Wojtczaka i Tarchońskiego zawleczono do jednego z samochodów, które stały przed bramą plantacji.Traktorzyści, robotnicy, gajowy Wzdręga co chwila podchodzili do leśniczego Kuleszy i przepijali do niego za pomyślność szczepów, które już jutro zacznie się tu sadzić.To przecież było ich święto - ludzi lasu.Można było pić, a nawet upić się jak Wojtczak i Tarchoński.Ociekająca potem Romanikowa rozglądała się po pustym półwyspie i myślała, że wkrótce wyrośnie tutaj las.Inny niż wszędzie.Drzewa będą w równiutkich rzędach.Prawdziwego lasu prawie nie znaki i go nie lubiła.Tak na dobrą sprawę, ze trzy razy była w prawdziwym lesie.Od studenckich czasów i potem po studiach ciągle kręciła się po szkółkach doświadczalnych Instytutu Leśnictwa.W białym fartuchu segregowała nasionka, sadziła je w równiutkich rzędach, kazała podlewać w szklarniach i na poletkach doświadczalnych.Nie zawsze zresztą była taka gruba jak teraz.Kiedyś miała mały tyłek i twarde piersi, ale nawet już wtedy lubiła porządek.Kręcili się koło niej młodzi ludzie, ale nie widziała w nich skłonności do porządku.Byle gdzie rzucali śmierdzące skarpetki, niedopałki papierosów gasili w spodeczku ze szklanką po nie dopitej herbacie.Co innego profesor Tara, który mieszkał przy Instytucie i jej także, gdy rozpoczęła studia doktoranckie, dał o bok siebie mieszkanko.Był promotorem jej pracy doktorskiej.Lubił porządek, równiutkie rzędy małych sosenek, dębów i świerków.Od niego nauczyła się jeszcze większego porządku, który należało wprowadzić do lasu.Bo las był wielkim chaosem.Dwa razy w tygodniu przychodził tło niej Tara, a ona wtedy rozbierała się do naga i kładła na plecach na tapczanie.Tara ją długo głaskał po piersiach, po brzuchu, po udach i ona zaczęła od tego głaskania odczuwać wielką przyjemność.Większa od tej, jaką miała, gdy wkładał jej kutasa któryś ze studentów albo asystentów profesora.Nie, nie wyszła za mąż, bo nie chciała robić przykrości Tarze, który był dla niej dobry i pomógł zrobić doktorat.Jemu nie stawał członek, ale miał przyjemność od głaskania jej ciała.I nauczył ją porządku.Umarł, a ona podjęła jego dzieło.Zwalczyć leśny chaos.Zakładać plantacje nasienne, szczepić sosenki gałązkami najpiękniejszych drzew w kraju.A potem ich nasiona wysiewać równiutko jak pod sznurek.Sadzić lasy uporządkowane, dorodne.Ile lat minęło, nim się doczekała tej plantacji? Zrobiła się gruba i teraz pot cieknie jej spod pach aż na brzuch.Czy ten leśniczy, którego Masłocha przeznaczył dla plantacji, ma dostatecznie rozwinięte zamiłowanie do porządku? Ci ludzie nie mają pojęcia, czym powinien być las.Gdyby nie było tak gorąco, kazałaby się zawieźć w głąb lasów.Pokazałaby im bałagan, chaos, marnotrawstwo.Na plantacji nie będzie przewróconych drzew, nawet najdrobniejszej suchej gałązki.Ani trawki, ani żadnego zielska.Ciągle tu muszą pracować kultywatory i niszczyć wszystko, co się pokaże między sadzonkami.Jeśli ten młody inżynier nie ma zrozumienia dla ładu i porządku, to ona go tego nauczy albo każe zmienić na kogoś innego.Czarna, postrzępiona chmura wychodziła zza lasu.Grzmiało coraz donośniej i coraz częściej.Robotnicy już opróżnili butelki i dzielili się resztkami kiełbasy.- Czas na mnie - powiedziała do Masłochy.I właśnie wtedy, między stojącymi samochodami, przez uchyloną bramę w ogrodzeniu wpadł na plantację jakiś stary człowiek w pochlapanym wapnem ubraniu.Siwy, spocony, bełkoczący coś niezrozumiale.Pobiegł w głąb plantacji, potem padł na kolana, podniósł się i krzyczał coś, wygrażając komuś.- Kto to jest? - zapytała Romanikowa.- To niejaki Horst Sobota.Wariat - odparł nadleśniczy.Zerwał się pierwszy ostry podmuch wiatru i uniósł w górę tumany piasku na rozległej płaszczyźnie półwyspu.Raptem zrobiło się aż ciemno od tej piaskowej burzy.Romanikowa pobiegła truchtem do czarnej limuzyny, Masłocha pośpieszył do swojego czerwonego fiata, do ułazu wsiedli leśnicy i gajowi.Robotnicy gramolili się do obudowanej deskami przyczepy traktorowej, którą ich wożono do pracy.Następny podmuch wiatru poprzewracał butelki na stołach, uniósł w powietrze strzępy zatłuszczonych papierów.Błysnęło.Gdzieś w pobliżu uderzył piorun i powietrzem wstrząsnął ostry, przenikliwy huk.Spadło kilka dużych i ciężkich kropel deszczu.Wóz Romanikowej ruszył pierwszy leśną drogą w stronę szosy, tuż za nią popędził Masłocha swoim czerwonym samochodem.Potem ułaz Wojtczaka i wreszcie ciągniona przez traktor obudowana przyczepa.Trzeci podmuch wiatru zmiótł ze stołu butelki i talerze, potem spadła na ziemię ulewa.Las rozbrzmiewał jak gdyby jednym nieprzerwanym grzmotem, półmrok rozświetlały co chwila połamane kreski błyskawic przeorujących niebo.Na pustej połaci plantacji pozostał tylko jeden człowiek.Stał pośród pustych stołów w potokach ulewy - stary Horst Sobota.Siwe włosy oblepiły czaszkę i stały się czarne, po twarzy spływały mu strugi deszczu i łzy.Wołał coś, bełkotał, wymachiwał rękami, jak gdyby odgrywał jakąś mimiczną scenę wobec pustych stołów i pustyni półwyspu.Łoskot grzmotów zagłuszał jego wołania, wyciągnięte ku górze ręce zdawały się sięgać aż po błyskawice.Ale ulewa przygniatała go ku ziemi, strugi wody spływały z nosa w otwarte krzykiem usta i zalewały gardziel.Chwilami, kiedy pioruny biły gdzieś dalej i błyskawice jaśniej rozświetlały półwysep, ta drobna postać raptownie olbrzymiała i mogło się zdawać, że jak gdyby rzuca na półwysep jakiś wielki cień.Po chwili jednak ta sama postać kurczyła się, zlewała z tłem, znikała prawie zupełnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]