[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dopiero ogłuszający terkot pistoletu maszynowego, który wstrząsnął ścianami piętra, momentalnie uruchomił wszystkie sprężyny ospale toczącej się akcji.W postaci mężczyzny ściganego gradem kuł i cofającego się z rewolwerem w ręku fałszywy lekarz dostrzegł natychmiast swego potencjalnego wroga.Z wprawą cyrkowego miotacza cisnął we mnie skalpelem.W sekundę po jego niecelnym rzucie pociągnąłem za cyngiel.Ten nerwowy odruch został wywołany świstem ostrza śmigającego przy moim uchu.Chociaż tym razem już świadomie mierzyłem w pierś napastnika, zdenerwowany gwałtownością starcia - spudłowałem.Kula rozdarła torbę sanitariusza, ukazując jej zawartość: zwój grubej liny.Lecz choć pocisk z całą pewnością nie ugodził lekarza, ten z głuchym jękiem rozpostarł ręce i wyprężył się jak człowiek śmiertelnie trafiony.Na jego białym płaszczu wykwitła czerwona plama.Gdy runął na wznak, zwróciłem się do drzwi, skąd również dobiegł łoskot upadającego ciała.Za progiem leżał karabinier.W jego gardle tkwił wyrzucony przez lekarza skalpel.Miałem tego wszystkiego dość.Już poczerwieniało mi w oczach od tej nieustannej jatki.Zatrzasnąłem drzwi i zamknąłem je na klucz tkwiący w zamku.Klucz schowałem do kieszeni.Przyjrzałem się trupowi.Zaintrygowany rodzajem podstępu, jaki pozorował śmierć mej ostatniej rzekomej ofiary, rozpiąłem zalany czerwoną farbą płaszcz i usunąłem resztki koszuli z piersi plastykowego lekarza.Miał dziurę w klatce piersiowej po eksplozji małego ładunku wybuchowego.Plastry utrzymywały na wysokości serca rozerwany pakiecik trotylu, zaś cienki drut - poprzez miniaturowy detonator - przebiegał rękawem do lewej dłoni.- W imieniu prawa, otwieraj! - zabrzmiał ostro jakiś głos poza drzwiami.Krzykowi towarzyszył łomot pięści.- Cisza tam! - zawołałem jeszcze groźniej.- A co? - głos przycichł, nieco speszony moim zuchwalstwem, lecz zaraz podsunął z podejrzaną domyślnością: - Zastrzelisz zakładników, jeżeli wyważymy drzwi?- On to uczyni, jak mamę kocham, panie kapralu! - zawył jeden z sanitariuszy.- Jasne! - potwierdziłem twardo.- Sami widzieliście, do czego jestem zdolny.Zakładnicy - powtórzyłem w myśli.Skąd ja to znałem? Gdzie już widziałem te wszystkie ograne kawałki?Usiadłem pod ścianą z rewolwerem w ręku.Wiedziałem, że pod groźbą tej prawdziwej broni mógłbym stawiać karabinierom terrorystyczne warunki.Wolność - w zamian za życie sanitariuszy.- Nie zrobię im krzywdy - powiedziałem w przestrzeń - jeśli pozwolicie mi stąd wyjść i odjechać podarowanym samochodem.- Zgoda - odparł głos na korytarzu.- Ale poprowadzę zakładników do wozu pod lufą i zastrzelę ich w przypadku, gdybym zobaczył gdzieś po drodze kogoś uzbrojonego.- Przyjmujemy ten warunek.Otwieraj!Zgoda wyrażona tak szybko i skwapliwie musiała obudzić podejrzenie, toteż kapral, spostrzegłszy głupstwo w rozkazie: “Otwieraj!", poprawił się po chwili głębszego namysłu:- Sytuacja jest zbyt skomplikowana.Sam nie mogę podjąć tak ważnej decyzji.Dam odpowiedź po porozumieniu z naszymi zwierzchnikami.Zaraz idę do telefonu.Wyobrażałem sobie, do jakiego telefonu idzie.Odchodząc zostawił w korytarzu czterech wartowników.Nie wierzyłem w pertraktacje.Niezależnie od treści uzgodnionej decyzji zatłukliby mnie gdzieś z ukrycia, zanim doszedłbym do podstawionego wozu - uzmysłowiłem sobie z całą wyrazistością.Również sztuczne prawo nie musiało się liczyć ze słowami rzuconymi zbrodniarzowi.Czekałem na głos spoza ściany wiedząc, że nie przyniesie mi on przyrzeczonej wolności.Mijały godziny.Od czasu do czasu kręciłem się między nieruchomymi manekinami.Wszystkie te atrapy odegrały już swe epizody w marginesowej części tajemniczego scenariusza Kroywenu, jaki bezwiednie i mimo woli realizowałem od rana.Nie musiały dalej kreować swych peryferyjnych ról.Nie miałem żadnej koncepcji rozumnego postępowania.Gorzej: w ogóle nie wyobrażałem sobie teraz życia na zawsze przekreślonego widmem dokonanych zbrodni, jeżeli miało ono trwać wśród dekoracji, nawet wówczas, gdybym zdołał stąd wyjść.Czy to była tragedia, czy farsa? - nikt mi nie wskazywał odpowiedzi właściwej i dlatego w myślach wpadałem z jednej skrajności w drugą: to drżałem ze strachu przed karą za śmiertelne ciosy, to bawiłem się, widząc w nich kpiny i żart.Do wieczora czekałem biernie na dalszy rozwój wypadków.Ale nic nie nastąpiło.Wreszcie zapadła noc.Zamknąłem sanitariuszy w gabinecie, a sam wyciągnąłem się na podłodze sekretariatu, którą pokrywał barwny rysunek okazałego dywanu.W całej tej makabrycznej zabawie realny był tylko skręt moich kiszek wywołany trzydziestogodzinnym postem.Żołądek - widać - nie umiał symulować uczucia sytości.Lecz jak to się działo, że żyjąc wśród dekoracji, które otaczały mnie przez lata całe, nie dostrzegałem ich? Zasnąłem z tą myślą.Tak upłynął poniedziałek.5Świtało, kiedy otworzyłem oczy.W gmachu i poza oknem panowała cisza.Usłyszałem tylko jakiś metaliczny szczęk.Dobiegł z zamka drzwi, które oddzielały gabinet od sekretariatu.Ten szczęk właśnie postawił mnie na nogi.- Panie kapralu! - Wołanie sanitariusza tłumiła do cichego szeptu gruba warstwa tkaniny dźwiękochłonnej pokrywająca drzwi gabinetu.- Rozwalcie natychmiast tamte drzwi! My siedzimy w drugim pokoju i jesteśmy tu bezpieczni!- Jak to, jesteście tam bezpieczni? - szepnąłem do siebie z niedowierzaniem.- A mój rewolwer, to co?Sięgnąłem do kieszeni po odpowiedni klucz.Kiedy po kilku nieudanych próbach ulokowania go w zamku pochyliłem się nad nim, zrozumiałem, co sanitariusze mieli na myśli: ze swej strony wepchnęli do zamka jakieś śmieci, uniemożliwiając mi otwarcie drzwi, poza którymi uwięziłem ich na noc.A to dranie! - pomyślałem z nagłym rozczuleniem.- Sprytnie to sobie ułożyli.Szczęście dla mnie, że z tego wołania nie dotarło ani jedno słowo na korytarz.W przeciwnym wypadku musiałbym dalej zabijać i sam bym zginął
[ Pobierz całość w formacie PDF ]