[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zachowywał się jak człowiek pogrążony w hipnotycznym transie.Był celem nagonki, a jednak wcale nie czuł się jak zaszczuta zwierzyna.Również polował i świadomość tego faktu była krzepiąca.Kiedy ucichł dźwięk sygnałów alarmowych, wciąż mu się zdawało, że je słyszy.W ciszy, która zapadła, i w bezruchu, który go znów otaczał - czaiło się niebezpieczeństwo.Tak jak pies wyczuwa świeży trop, tak i on wyczuwał je napiętymi zmysłami.Ale jakiego rodzaju była to groźba, tego już nie mógł odkryć.Dlatego, tak na wszelki wypadek, chciał nakreślić w powietrzu trójkątny znak.W tym samym momencie dosięgły go promienie śmierci.Na skórze, w płucach i w całym sobie poczuł ich dezintegrującą siłę.Potknął się, zwinął i upadł.Uratował go instynktowny odruch ciała, które nie czekając na impuls płynący z mózgu, szarpnęło się do tyłu i wprowadziło samo siebie w ruch obrotowy.Przetoczył się kilka razy, a porażone uszy z trudem wychwyciły chrzęst zbroi ocierającej się o piasek.Ten odgłos wydawał się ledwie uchwytny, jakby dochodził ze zbyt dużej odległości.A przecież zdążył wchłonąć w siebie potężną dawkę Mocy i przelać ją w pierścień.Opal znów zadziałał jak laserowy generator.Oślepiający strumień błyskawicy uderzył w mur i go przetopił.Wzbudził też i zgasił żałosne bulgotanie.Art, sam porażony blaskiem, dalej spijał z ziemi energię i ładował nią organizm.Równocześnie jego umysł uderzył wewnętrznym, skoncentrowanym nakazem, by komórki przyspieszyły swój metabolizm.W ten sposób w bardzo krótkim czasie zostały zlokalizowane i zneutralizowane uszkodzenia, jakich dokonało promieniowanie.Nieomal namacalnie czuł, jak jego ciało powraca do stanu równowagi - przynajmniej na tyle, by być gotowe do dalszej walki.Gdzieś z boku dobiegł go głuchy tupot.Nie mógł on być niczym innym, jak tylko odgłosem rozpędzonego stada ciężkich zwierząt.W tym oszalałym biegu czuć było siłę zdolną roztrzaskać i zdeptać każdą przeszkodę.Art wyszczerzył zęby w przebiegłym uśmiechu.Poszczuto nań trzygłowe bestie.Ale tym razem nie poczuł trwogi.Groźba tego ataku nie wydawała mu się przerażająca.Każdej sile można przeciwstawić inną - taką, która ją przerasta.Wszystko było tylko kwestią zdolności stworzenia takiej siły.Po raz drugi na jego twarzy zakwitł przebiegły uśmiech.Art zamknął oczy i dał się przeniknąć pragnieniu, które nie miało nic wspólnego z człowieczymi odczuciami i było w nim czymś tak nowym, że aż sam przeżył zaskoczenie.Gdzieś w jego świadomości przewijały się obrazy i doznania, które stanowiły skutek wędrówki wzdłuż zapisu kodu genetycznego - trop po tropie, wzdłuż całego łańcucha wiązań - aż do tych najstarszych reliktów ewolucji żywego organizmu, który na przestrzeni miliardów lat przechodził wszystkie fazy: od pojedynczej komórki do form najbardziej skomplikowanych.Wreszcie znalazł to, co mu było potrzebne, i przerwał poszukiwania.Miał już gotowy schemat, jakby matrycę, którą należało jedynie powielić.Umysł Arta odmienił ów zapis w odpowiedni impuls energii.I w tej samej chwili odżyło w nim wszystko to, co przez eony eonów wydawało się martwe, jakby pogrzebane na zawsze i nieodwracalne.Teraz czuł w sobie siłę tworzącą, zdolną reanimować zapomniany schemat.Podsycał więc tę siłę każdą cząstką swojej duszy i każdą komórką posłusznego ciała.Czuł jak się rozrasta, jak potężnieje we wszystkich kierunkach i staje się ciężki niby czołg.Głowa mu puchła i wydłużała się w gadzi pysk, a zęby zmieniały się w długie kły.Chciał wydać okrzyk, który rozbudza instynkt walki i podjudza do ataku.Ale zamiast okrzyku rozległ się okrutny, krwiożerczy ryk.Sapiąc, rozpędził do cwału oporną bryłę swojego nowego ciała.Pod szerokimi, uzbrojonymi w pazury łapami zajęczała ziemia.Niczym taran uderzył w nadbiegające stado.Trzygłowe bestie odbijały się od pokrytego łuską potwora i z piskiem odlatywały na boki.Był jak forteca, wobec której wydawały się uprzykrzonymi owadami.Kąsał wściekle, tratował i rozrzucał na wszystkie strony zmiażdżone szczątki.Te z atakujących zwierząt, których nie sięgnął, zawróciły i poczęły umykać wyjąc przy tym płaczliwie.Wtedy uniósł wysoko łeb i zaryczał zwycięsko.Ów ryk odbił się wielokrotnym echem wzdłuż murów twierdzy.Wraz z jego gasnącym tonem zdawał się ulatniać z umysłu Arta uprzedni nakaz metamorfozy.Ogromne cielsko poczęło powracać do ludzkiej postaci.Potem leżał na ziemi i ciężko dysząc odnawiał siły w strumieniu Mocy.Napastnicy długo wzbraniali się zaatakować go po raz trzeci.Dopiero kiedy ruszył w kierunku ciasnego przesmyku, znów spróbowali sztuczki z siecią.Tym razem nie dał się zaskoczyć.Przeciął sieć w powietrzu, zanim opadła.Wtedy to krużganki najeżyły się długimi dzidami.Stał jakieś półtora metra niżej, przez co mieli znaczną przewagę.Atakowali z desperacją, jakby rozwścieczeni i wciąż nie mogący uwierzyć, że istnieje ktoś, kto ośmiela się im przeciwstawić.Bronił się zaciekle, dopóki jedna z dzid nie wytrąciła mu z ręki miecza.Wtedy stojący obok napastnik pchnął go prosto w pierś.Co prawda ostrze nie zdołało przebić pancerza, ale uderzenie było wystarczająco silne, by go powalić.Padł na plecy i przez chwilę leżał ogłuszony tym nagłym, niczym nie zamortyzowanym zderzeniem z ziemią.Najodważniejszy z napastników zeskoczył z balkonu, aby zabrać miecz.Za nim już skakali następni
[ Pobierz całość w formacie PDF ]