[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– To przecież nieostrożność!Ale Doniphan nie usłuchał; miłość własna nakazywała mu prześcignąć kolegów, zwłaszcza Brianta.Niebawem znalazł się w połowie wysokości leja.Koledzy poszli w jego ślady; wspinając się za nim, obierali takie odcinki, by nie znajdować się tuż pod Doniphanem; strącał on kamienie, które tocząc się i podskakując mogłyby ugodzić któregoś z nich.Wszystko odbyło się pomyślnie, a Doniphan miał tę satysfakcje., że postawił stopę na krawędzi urwiska, zanim znaleźli się tam inni!Wydobył lunetę z pokrowca i wodził nią po lasach, które, jak okiem sięgnąć, rozpościerały się na wschodzie.Otwierała się tutaj ta sama panorama zieleni i błękitu nieba, którą Briant oglądał z cypla – jednakże mniej rozległa, ponieważ przylądek wznosił się o jakieś sto stóp wyżej od grani urwiska.– No i co? – spytał Wilcox.– Co widzisz?– Nie widzę nic szczególnego – odparł Doniphan.– No, to ja teraz popatrzę – powiedział Wilcox.Doniphan oddał lunetę koledze, nie ukrywając zadowolenia, które odmalowało się na jego twarzy.– Nie widzę ani śladu morza! – powiedział Wilcox opuszczając lunetę.– Prawdopodobnie dlatego – dorzucił Doniphan – że nie ma tu morza.Briant, przyjrzyj się teraz i ty, a przyznasz, żeś się pomylił.– To zbyteczne! – odparł Briant.– Wiem na pewno, że mam rację.– To przechodzi wszelkie pojęcie!.Przecież my naprawdę nic nie widzimy.– Naturalnie, bo płaskowyż jest niższy od cypla, a to zmniejsza pole widzenia.Gdybyśmy się znajdowali na tej wysokości, gdzie ja wtedy byłem, dostrzeglibyśmy niebieskawe pasmo w odległości sześciu albo siedmiu mil.Zobaczylibyście, że znajduje się tam, gdzie już je zauważyłem, i niepodobna wziąć go za smugę mgieł.– Łatwo tak mówić.– zauważył Wilcox.– Łatwo się też o tym przekonać – rzucił Briant.– Przejdźmy płaskowyż, przedostańmy się przez lasy, maszerujmy prosto przed siebie, aż dotrzemy.– Ba, moglibyśmy tak zajść bardzo daleko – przerwał Doniphan – a nie wiem, doprawdy, czy warto.– To zostań tutaj – powiedział Briant, który pamiętając zalecenia Gordona panował nad sobą, jakkolwiek irytowała go zła wola kolegi.– Zostań, Service i ja pójdziemy dalej sami.– My też pójdziemy! – uciął Wilcox.– Doniphan, ruszajmy w drogę.– A kiedy zjemy śniadanie? – odezwał się Service.Istotnie należało najeść się do syta przed dalszą drogą.Zabrało to pół godziny, po czym chłopcy ruszyli znowu.Szybko pokonali pierwszą milę.Nie napotkali żadnych przeszkód na tym terenie porosłym trawą.Tu i ówdzie ukazywały się kamieniste wzgórki, pokryte mchami i porostami.Występowały z rzadka kępy krzewów zgrupowanych jakby gatunkami: tu paprocie drzewiaste albo widłaki, tam wrzos, kwaśmca, ostrókrzew o liściach jak ze stali albo twardolistny berberys pleniący siej nawet w okolicach podbiegunowych.Przewędrowawszy płaskowyż Briant i jego koledzy z niemałym trudem zsunęli się z przeciwległego stoku, niemal tak samo stromego i wysokiego jak od strony zatoki.Gdyby nie łożysko wyschłego strumienia, które biegło krętą linią po zboczu łagodząc nieco stromiznę, musieliby zawrócić w stronę cypla.W lesie marsz stał się bardziej uciążliwy: krzewiła się tu bujna roślinność, wysokie, zjeżone trawy broniły dostępu.Powalone drzewa zagradzały często przejścia, a poszycie było tak gęste, iż chłopcy musieli torować sobie drogę.Niby pionierzy, którzy zapuszczają się w lasy Nowego Świata*, młodzi rozbitkowie walili siekierami bez wytchnienia.Zatrzymywali się bardzo często, walcząc z wciąż nowymi przeszkodami.Stąd powstało znaczne opóźnienie, a przebyta od rana do wieczora droga wyniosła najwyżej cztery mile.Zdawało się, że nikt dotąd nie wdarł się pod sklepienie tej puszczy.Nie widniał tu żaden ślad ludzkiej stopy, nikt nie wydeptał choćby najwęższej ścieżyny.Wiek albo wichura, a nie ludzka ręka, obalały drzewa.Trawa, zgnieciona gdzieniegdzie, świadczyła wymownie, że przemknęły tędy niedawno jakieś zwierzęta sporych rozmiarów; chłopcy dostrzegli je, ale umknęły, nim zdołali je rozpoznać.Zapewne nie należały do najgroźniejszych, skoro uciekały tak szybko.Doniphan z pewnością niejeden raz chwyciłby za strzelbę i posłał kulę któremuś z tych płochliwych czworonogów – tak świerzbiała go ręka! Ale rozsądek brał górę i Briant nie potrzebował przekonywać kolegi, że huk wystrzału mógłby zdradzić ich obecność.Jakkolwiek Doniphan pojmował doskonale, iż musi nakazać milczenie swojej ulubionej strzelbie, sposobności dobycia z niej głosu nie brakło.Co krok zrywały się stada kusaków; ptaków o bardzo delikatnym mięsie, to znowu gromady czubatek; prócz nich dzikie gęsi, kurki wodne, nie mówiąc o innym ptactwie, które” można było zabijać setkami.Słowem – gdyby chłopcy musieli zatrzymać się tu dłużej, nie zabrakłoby im żywności, bo łowy dałyby wspaniały łup.Stwierdziwszy to na początku.Doniphan postanowił powetować sobie później wstrzemięźliwość, którą narzuciły mu okoliczności.Drzewa rosnące w tym lesie należały w większości do różnych odmian brzozy i buka – ich jasnozielone korony wznosiły się na sto stóp nad ziemią.Spośród nich wystrzelały cyprysy, mirty o niezwykle twardych, czerwonawych pniach, wspaniałe kępy krzewów zwanych „winters”, których kora wydziela aromat przypominający woń cynamonu.O drugiej chłopcy znalazłszy się na wąskiej polanie przeciętej niezbyt głębokim strumykiem – w Ameryce Północnej potok taki nazywa się „creek” – zatrzymali się znów na dłuższy postój.Krystaliczne wody strumyka toczyły się wolno po łożysku usłanym czarniawymi głazami.Spoglądając na spokojny i płytki nurt strumienia, którego biegu nie hamowały kłody drzew ani nie zarastała trawa, można było przypuszczać, że nie opodal znajdują się jego źródła.Z łatwością można się było przeprawić przez ów strumień, stąpając po głazach wystających ponad wodę.A nawet w jednym miejscu płaskie kamienie ułożone były tak symetrycznie, iż musiało to zwrócić uwagę chłopców.– Osobliwe – powiedział Doniphan.Istotnie był to rodzaj kamiennej grobli łączącej oba brzegi.– Można by pomyśleć, że to tama! – wykrzyknął Service gotując się, by po nich przebiec.– Zaczekaj! Zaczekaj! – powstrzymał go Briant.– Musimy się najpierw zorientować, jak są ułożone te płyty.– Niepodobna uwierzyć, że same się tak ułożyły – ozwał się Wilcox.– Nie – odrzekł Briant.– Zdaje się, że ktoś chciał tu wybudować wygodne przejście z jednego brzegu na drugi.Obejrzyjmy to z bliska.Chłopcy zbadali starannie poszczególne odcinki wąskiej grobli, która wynurzała się z wody zaledwie na kilka cali, a w porze deszczowej musiała być z pewnością zatopiona
[ Pobierz całość w formacie PDF ]