[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na zewnątrz przywitało ich poranne słońce, blade, ale i tak przyjemne.Znajdowało się już dość wysoko.Oprócz niego Jamie­son zobaczył coś jeszcze: wielką, jasnoczerwoną kulę ognia, scho­dzącą na zachodzie ku horyzontowi.To była Planeta Carsona.Niebo nad księżycem było świetliste, nawet skały nie wyda­wały się już tak ponure i czarne.Wiał silny wiatr, przydając temu światu pozorów życia.Po okropnej nocy jasny poranek napawał nadzieją.To próżna nadzieja, pomyślał Jamieson.Boże, chroń mnie przed skutkami uporu i poczucia obowiązku uczciwych kobiet.Ona zaraz zaatakuje.Gdy atak rzeczywiście nastąpił, był gwałtowniejszy, niż Ja­mieson się spodziewał.Kątem oka uchwycił ruch i lśnienie noża i rzucił się w bok.Zaskoczyła go siła, z jaką Barbara uderzyła.Zanim Jamieson zdążył się uchylić, nóż zostawił cięcie długości trzydziestu centymetrów w grubym, przeplatanym metalową siat­ką materiale rękawa kombinezonu.Ale teraz Jamieson był już daleko, na solidnej skalnej płycie.- Głupia kobieto! - wrzasnął na nią.- Sama pani nie wie, co robi.- Owszem, wiem, wiem! - krzyczała.- Muszę pana zabić i zrobię to mimo tych wszystkich pięknych słówek.Przemawia­jąc, jest pan gorszy niż diabeł, ale i tak pana zabiję.Ruszyła do przodu, celując nożem, i Jamieson pozwolił jej podejść.Można rozbroić człowieka, który atakuje nożem, pod warunkiem jednak, że napastnik nie zna tego sposobu.Kobieta w milczeniu podeszła do Jamiesona, wyciągając wolną dłoń.Tego właśnie potrzebował.Barbara okazała się nowicjuszką; nie wiedziała, że, walcząc nożem, nie wolno jednocześnie pró­bować przytrzymać przeciwnika drugą ręką.Jamieson złapał jej wyciągniętą rękę, brutalnie zacisnął palce i gwałtownym ru­chem, z całej siły pociągnął.Okręciła się wokół niego, rzucona do przodu zarówno przez własny pęd ciała, jak i to szarpnięcie, które mało nie wyrwało jej ręki z barku, a Jamieson zakręcił się razem z nią.W ostatniej chwili usztywnił ciało, by wy­trzymać wstrząs, i rzucił Barbarą do przodu.Zaczęła się obra­cać jak bąk.Rozpaczliwie próbowała odzyskać równowagę, ale na ka­mienistej, nierównej ziemi nie miała na to żadnej szansy.Jamie­son skoczył, złapał ją, gdy już miała upaść na ostre skałki, i wy­jął nóż z jej zdrętwiałych palców.Spojrzała na niego i w jej oczach nagle pojawiły się łzy.Jamieson z ulgą spostrzegł, że zaczyna wyzwalać się ze swojej skorupy i znów staje się kobietą, a nie tylko narzędziem śmier­ci.Na dalekiej Ziemi zostawił żonę, tak bardzo kobiecą.Teraz wiedział już, że Barbara skapitulowała t od tej chwili nic mu już z jej strony nie grozi, a jedyne niebezpieczeństwo stanowi ten wrogi świat.Przez całe rano uważnie wpatrywał się w niebo.Barbara naj­wyraźniej nie spodziewała się żadnej wyprawy ratunkowej, ale on tak.Na zachodzie Planeta Carsona opadła za ciemnoniebieski hory­zont swojego satelity, powtarzając odwieczny cykl obrotu.Wiatr ustał i nad dzikim, fantastycznym krajobrazem rozpostarła się cisza.W połowie dnia zobaczył to, na co czekał od wielu godzin: poruszający się na niebie punkcik, który w miarę zbliżania się przybierał kształt okrętu kosmicznego.Okręt, obniżając się, zatoczył wielki łuk i wylądował.Jamie­son z ulgą stwierdził, że jest to - tak jak się zresztą spodziewał -jego własny krążownik.Podszedł do nich jeden z oficerów.- Proszę pana, przez całą noc prowadziliśmy poszukiwania, ale najwyraźniej nie zabrał pan ze sobą żadnego znacznika, któ­ry moglibyśmy wyśledzić.- Mieliśmy nieszczęśliwy wypadek - odparł spokojnie Jamieson, nie wdając się w szczegóły.- Mówił pan, że pójdziecie do kopalń uranu.A one znajdują się w przeciwnym kierunku.- Już w porządku.Dziękuję - przerwał mu Jamieson.Chwilę później Barbara i on lecieli ku bezpieczeństwu i wy­godom cywilizacji.Podczas lotu Jamieson zastanawiał się, czy za próbę zamor­dowania go powinien zastosować jakieś sankcje, a jeżeli tak, to jakie.Musiał brać pod uwagę dwie sprawy: po pierwsze, ci lu­dzie byli zbyt rozwścieczeni, by zrozumieć samą ideę wybacza­nia.Zinterpretowaliby je jako oznakę lęku przed nimi.Z drugiej strony, biorąc pod uwagę ich uprzedzenia, nie uznaliby żadnych sankcji za sprawiedliwe.W końcu postanowił nic nie robić.Nie zgłaszać pretensji.Nie składać skargi.Uznać to za zwykłą przypadkową przygodę.Jed­nak ta decyzja głęboko go zasmuciła.Rozsądnym ludziom z ziem­skiej administracji jest wyjątkowo przykro, gdy dowiadują się, że wrogiem są nie rulle, lecz inni ludzie.To defekt ludzkiej natury, którego chyba nigdy nie uda się wykorzenić.Może kiedyś jakiś najwyższy sąd zdoła znaleźć odpowiednią karę dla ludzkich spo­łeczności albo dla jednostek, które działają poza granicami ko­niecznej odwagi i rozsądku.W tej odległej przyszłości będzie można każdego wezwać przed ławę i oskarżyć o to, że rozczula się nad sobą, że ma zbyt wielkie poczucie krzywdy, że nie jest zdolny do poczucia wstydu albo winy, że nie potrafił żyć tak, by okazać się godnym szans, jakie stworzyło mu społeczeństwo.Barbara Whitman do pewnego stopnia zrozumiała tę praw­dę.I została, by dzielić z nim niebezpieczeństwo.Jednak było to połowiczne rozwiązanie problemu.Czasami, tak jak w tej chwili, Jamieson uświadamiał sobie, ilu niezrównoważonych ludzi żyje w świecie, któremu grozi za­głada ze strony bezlitosnych rulli.Lecąc już do domu, połączył się z Ziemią, by spytać, czy sta­tek kapitana McLennana z samicą ezwala i młodym dotarł do portu bez przeszkód.Pierwsza wiadomość była lakoniczna: „Powolny statek.Jesz­cze nie wyładował" [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl