[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Klyn Shanga, podobnie jak pozostali członkowie jego grupy, potrafił ukrywać żal icierpliwie czekać, aż nadarzy się okazja.Strumienie zjonizowanych cząstek wokół nichuniemożliwiały nawet porozumiewanie się za pomocą systemu sieci przewodowych,łączących maszyny z jednostką napędową.Grube kable zachowywały się jak anteny.Zbierały nieprawdopodobne bogactwo szumów, trzasków, jęków i zakłóceń - szarpiącychnerwy i drażniących słuch, a także osłabiających zdecydowanie i wolę walki.Wszystkorazem sprawiało wrażenie, jak gdyby raz do roku zlatywały do systemu Oseona duchyzmarłych z całego wszechświata, żeby złączyć swoje głosy w piekielnym, mrożącymkrew w żyłach zawodzeniu.A teraz do chóru przyłączył się głos jeszcze jednej osoby.starego i wypróbowanegoprzyjaciela Klyna Shangi, pułkownika Kenowa.No cóż - pomyślał Shanga.- Już niedługo dołączą do niego inne głosy.Podejrzewał, żenawet on stanie się jednym z upiornych śpiewaków.Chyba nie istniał człowiek bardziej nieszczęśliwy i niezadowolony z trwającego karnawałuniż Lob Doluff.Towarzyszące Ogniowichrowi festyny, zabawy i bankiety przyprawiały goo potworny, niepotrzebny ból głowy.Starszy Administrator systemu Oseona nigdy niepolubił pory Ogniowichru.Nigdy też nie potrafił zrozumieć, dlaczego inni tak się niązachwycali.Lob Doluff był daltonistą.A ponadto - w tej chwili - człowiekiem śmiertelnie przerażonym.Odziany w przewiewnynieformalny strój bez nakrycia głowy, stał pośrodku działki, będącej odosobnioną częściąogrodu.Mimo iż zajmującą pół hektara powierzchni przestrzeń pokrywała gruba warstwaśniegu, a otyły mężczyzna miał odsłonięte ręce, czuł wyraznie, iż dłonie są mokre odpotu.Wada wzroku Starszego Administratora nie umożliwiała mu odczuwania radości zwidoku rozwijających się i kwitnących roślin - chociaż możliwe, że powody, dla którychje posadził i pielęgnował, różniły się trochę od tych, jakimi mogli kierować się inni ludzie.Mężczyzna uwielbiał aromat, jaki wydzielały.Podziwiał ich upór i wytrwałość.Każdy,chociażby najmniejszy chwast, który przebijał ferrobetonową nawierzchnię, traktował jakzjawisko graniczące z cudem.W tej części ogrodu, gdzie maleńkie, niemal mikroskopijnekwiatki wynurzały odważne główki spod warstwy śniegu i lodu, mógł obcować z czymśniepojętym, niemal nadprzyrodzonym.Mimo to nie odczuwał ani odrobiny radości.Przyszedł tu, ponieważ stanął przed pewnymdylematem.W przeciwieństwie do swojej podwładnej Bassi Vobah, należał do nielicznego gronaosób, służących interesom małej grupy.Mimo to - co było czymś niezwykłym - starałsię, jak mógł równie sumiennie wypełniać obowiązki także względem całej reszty.Jakniemal wszyscy inni mieszkańcy systemu Oseona, był człowiekiem zamożnym, a zostałStarszym Administratorem, ponieważ pragnął służyć interesom całej społeczności.Możliwe też, że usiłując rządzić niezliczonymi milionami tworzących system skalnychbrył, okruchów i asteroid, którymi - prawdę mówiąc - władać się nie dawało, odczuwał42@ Lando Calrissian i Ogniowicher Oseonacoś w rodzaju dumy.Dbał o to, żeby w systemie panował pokój.Zapewniał mieszkańcombezpieczeństwo i porządek.Starał się zaspokajać ich najbardziej elementarne potrzebyżyciowe.Co więcej, pełnił funkcję bufora, oddzielającego mieszkańców Oseona od resztygalaktyki, która próbowała ich niepokoić z powodu nieprzebranych skarbów, legendarnejsławy czy wreszcie opinii przestępców, jaką się cieszyli.Ze wszystkich obowiązków wywiązywał się dotąd bez zarzutu.Fakt zaś, iż należał do grupyosób bardzo zamożnych, pozwalał mu na zachowanie pewnej niezależności i swobody,na jakie nie mogli pozwolić sobie przeciętni funkcjonariusze.Zapewne nie odważyłbysię oświadczyć swoim zwierzchnikom, żeby wynieśli się do samego Jądra galaktyki,ale myślał o tym częściej niż jakikolwiek inny urzędnik państwowy.Prawdę mówiąc,niejednokrotnie wysyłał tam najróżniejszych przedstawicieli owych zwierzchników, kiedyzbyt często go niepokoili.Niestety, tym razem nie mógł pozwolić sobie na takie wyjście z sytuacji.Wywierano naniego nacisk o wiele, wiele większy niż mógłby sobie wyobrazić - aby zdradził wielespośród ideałów, jakimi zawsze kierował się w postępowaniu.Gdyby się ugiął, istniałobardzo duże prawdopodobieństwo, że nikt o niczym się nie dowie.Lob Doluff uważałjednak, iż fakt, że on sam będzie o tym wiedział, pozbawi go prawie całej satysfakcji,jaką dawały mu praca i życie.Z drugiej strony, gdyby nie przyjął przedstawionej propozycji, istniało równie dużeprawdopodobieństwo, że straci pracę, majątek i dobre imię, a w przypadku gdybypostanowił podjąć walkę i opierał się do samego końca - nawet życie.Co więcej,ucierpiałoby przy tym wielu innych ludzi.To, czego się od niego domagano, było czymśnieetycznym i ohydnym.Lob Doluff nigdy nie sądził, że coś takiego może się wydarzyćw cywilizowanym wszechświecie.Teraz musiał zmienić zdanie.Odwrócił się i przestał spoglądać na przebijające warstwę śniegu rośliny, sprowadzonez setek najróżniejszych światów.Nawet nie uświadamiał sobie faktu, że przez cały czasnie odrywał spojrzenia od mikroskopijnych, różnobarwnych kwiatów.Przeszedł przezniewidoczną powietrzną barierę do tej części kopuły, gdzie panował klimat subtropikalny.Niemal podbiegł do kikuta pnia drzewa, po czym uniósł górną część, pod którą krył siękomunikator.Sięgnął do urządzenia, włączył i uniósł mikrofon.- Mówi Starszy Administrator - zaczął, kiedy uzyskał połączenie z żądanym numeremwewnętrznym.- Za godzinę proszę przyprowadzić do mojego gabinetu tego więznia,Landa Calrissiana
[ Pobierz całość w formacie PDF ]