[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Włożyłem tedy dłoń między wodorosty i tuż podpowierzchnią znalazłem warstwę skorupiaków.Miały długie, wąskie, piękne muszle iprzypominały małże, tyle że były nieco większe, szaro-białe, a nie czarne.Wziąłemjednego do ręki, powąchałem i uznałem, że to pewnie jakiś ulubiony specjał Merlina.Skorupiak, być może rozzłoszczony tym, że go ruszam, otworzył z trzaskiem muszlę iszczodrze siknął mi na dłoń.Wsadziłem go z powrotem do kosza i okryłem warstwęmorskich stworków wodorostami.Akurat odwracałem się do drzwi wyjściowych, zamierzając wyjść ze świątyni,kiedy przypadkowo opuściłem wzrok na dłoń.Nie odrywałem go od niej przezchwilę.Była krótka, ale wtedy zdała mi się długa niczym wieczność.Myślałem, że tojakiś omam, tak więc, nie ufając słabemu blaskowi, padającemu od wejścia, wróciłempochylony do sanktuarium i tam, w najciemniejszym ustroniu świątyni Mitry,uniosłem rękę przed twarz.Zwieciła się.Patrzyłem osłupiały.Naprawdę nie chciałem uwierzyć własnym oczom, leczmoja ręka się świeciła.Nie był to blask bijący z wnętrza, ale warstwa niewątpliwejjasności na powierzchni dłoni.Pociągnąłem palcem po mokrej plamie, zostawionejprzez skorupiaka, i migotliwa warstwa rozstąpiła się.Tak więc Olwena Srebrna niebyła wcale nimfą, posłanką bogów, lecz dzieweczką zrodzoną z męża i niewiasty,wysmarowaną sokami skorupiaków.Czary nie były dziełem bogów, ale Merlina, iwszystkie moje nadzieje umarły w mroku świątynnej komory.Otarłszy dłoń o opończę, wyszedłem na światło dnia.Siadłem na ławie przydrzwiach i wpatrywałem się w wewnętrzne obwałowanie, na którym gromadka dziecifikała koziołki i ślizgała się, dokazując, ile wlezie.Rozpacz, która prześladowałamnie w czasie podróży do Lloegyrii, powróciła.Co za znaczenie ma to - pytałem samsiebie - że dzieweczka jest człowiekiem, a jej nieziemski blask okazał się sztuczkąMerlina? To nie odbierało mocy Skarbom, lecz kiedykolwiek o nich myślałem istawiałem pod znakiem zapytania ich skuteczność, dodawałem sobie otuchywspomnieniem świetlistej nagiej panny.A teraz wyglądało na to, że nie jest onawysłanniczką bogów, lecz jeszcze jednym egzemplarzem z kolekcji iluzji Merlina.- Panie? - Dziewczęcy głos przerwał moje rozważania.- Panie.?Kiedym podniósł wzrok, ujrzałem tłustą młódkę, uśmiechającą się do mnieniepewnie.Była odziana w prostą szatę i płaszcz; krótkie ciemne włosy związaławstążką i trzymała za rękę małego rudzielca.- Nie pamiętacie mnie, panie? - spytała zawiedziona.- Cywwyloga - rzekłem, przypominając sobie jej imię.Jedna z naszych sług wLindinis, gdzie uwiódł ją Mordred.Wstałem.- Jak się miewasz? - zapytałem.- Tak dobrze, jak to możliwe, panie - odparła, rozradowana, że ją pamiętam.-A to mały Mardok.Wdał się w ojca, no nie?Popatrzyłem na chłopczyka.Liczył sobie jakieś sześć, może siedem lat, byłniewielkiego wzrostu, krzepki, krągłolicy, a lśniące włosy sterczały mu jak ojcu,Mordredowi.- Ale nie jak się rozchodzi o charakter, tu wcale niepodobny do ojca -powiedziała Cywwyloga.- To dobry chłopiec, a jakże, złoty chłopiec, panie.%7ładnejprzykrości nigdy nie sprawi, ani, ani, prawda, moje sionko? - Przerwała i cmoknęłaMardoka.Chłopiec był zażenowany tym objawem czułości, ale i tak uśmiechnął sięszeroko.- Jak pani Ceinwyn? - zapytała Cywwyloga.- Znakomicie.Ucieszy się, żeśmy się spotkali.- Zawsze miała dla mnie dobre słowo, zawsze - paplała dziewczyna.-Przyszłabym do waszego nowego domu, panie, tyle że zapoznałam się z jednym.Teraz jestem mężatką.- Kto to?- Idfael syn Merika, panie.Teraz służy panu Lanvalowi.Lanval dowodził strażą, która trzymała Mordreda w jego złoconej klatce.- Myśleliśmy, żeś opuściła nasze domostwo, bo Mordred dał ci zapłatę -rzekłem.- On? Dal mi zapłatę! - Zaśmiała się.- Prędzej bym gwiazdkę z nieba zdjęła,nizliby się to stało.Wtedy byłam głupia - wyznała radośnie.- Pewnie, żem niewiedziała, co za huncwot z Mordreda, że żaden z niego mężczyzna, żaden, a za topewnikiem zawrócił mi głowie, bo to król, ale nie mnie pierwszej, prawda? I śmiemrzec, że i nie ostatniej.Ale wszystko wyszło na dobre.Mój Idfael to zacny człek i nieprzeszkadza mu, że Mardok to mała kukułeczka w jego gniezdzie.A co, kukułeczka zciebie mój skarbulku, kukułeczka! - I znów przerwała, by popieścić syna, który kręciłsię w jej uściskach, ale kiedy go połaskotała, gruchnął śmiechem.- Co tu porabiasz? - zapytałem ją.- Pan Merlin kazał nam przyjść - rzekła z dumą.- Upodobał sobie małegoMardoka, a jakże.Psuje go! Zawsze mu podsunie jakiś smaczny kąsek.Oj, będzie zciebie grubasek, a jakże, grubasek, jak świnka! - Znów połechtała chłopca, któryroześmiał się, szarpnął i wreszcie uciekł matce.Ale nie pobiegł daleko, zatrzymał siękilka stóp dalej i przypatrywał się mi, ssąc kciuk.- Merlin kazał wam przyjść? - powtórzyłem.- Trzeba mu kucharki, panie, tak powiedział, i śmiem rzec, że w kucharzeniunie każda mi dorówna, a przy tym tyle mi obiecał za robotę, że Idfael kazał mi iść.Nie żeby pan Merlin dużo jadł.Lubi se wciąć sera, a jakże, ale do podania sera nietrza mu kucharki, mówię prawdę?- Czy jada małże?- Ma smak na te swoje świdraki, ale skąd ich brać.Nie, przeważnie wcina ser.Ser i jajka.Nie jest jak wy, panie, wyście to zawsze mieli smak na mięso, dobrzepamiętam.- I wciąż go mam - przyznałem.- To były czasy - rozmarzyła się Cywwyloga.- Mały Mardok ma tyle samolatek co wasza Dian
[ Pobierz całość w formacie PDF ]