[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.no, dreszcz człowieka przechodził.Ale przecież wykonywali już z Siatą takie roboty, kiedy wszystko się sypało, kiedy goniła ich i straż, i Gildia Złodziei, a przecież nawet wtedy Siata zachowywał spokój.Gdyby Gildia Złodziei ich złapała, przybiliby im uszy do stóp i wrzucili do rzeki.W księdze życiowych mądrości Średniego Dave’a – która była prostą księgą, w większej części zapisaną myślowymi kredkami – sytuacja nie może już być straszniejsza.– Co się z tobą dzieje? – zapytał.– Z wami wszystkimi? Zachowujecie się jak małe dzieci.– Czy dostawa dla człekokształtnych następuje wcześniej niż dla ludzi?– Interesujący problem, nadrektorze.Być może odwołuje się pan do mojej teorii, że ludzie mogą pochodzić od małp człekokształtnych – odparł Myślak.– To śmiała hipoteza, która powinna zmieść ignorancję stuleci, jeśli tylko komitet grantów zrozumie potrzebę wynajęcia przeze mnie statku i pożeglowania na wyspy.– Pomyślałem sobie, że może dostarczać prezenty alfabetycznie – wyjaśnił Ridcully.Płatki sadzy plasnęły o zimne palenisko.– To zapewne on, nie sądzi pan? – ciągnął Ridcully.– Warto sprawdzić.Coś wylądowało ciężko.Obaj magowie stali nieruchomo w ciemności, czekając, aż przybysz się pozbiera.Zaszeleścił papier.CO MY TU MAMY.Stuknęło głośno, gdy fajka wypadła nadrektorowi z ust.– Kim ty jesteś, u demona? Panie Stibbons, proszę zapalić świecę!Śmierć cofnął się.JESTEM WIEDŹMIKOŁAJEM, OCZYWIŚCIE.EHM.HO.HO.HO.A SPODZIEWALIŚCIE SIĘ, ŻE KTO ZEJDZIE PRZEZ KOMIN W TAKĄ NOC JAK DZISIAJ, JEŚLI WOLNO SPYTAĆ?– Nie, nie jesteś nim!JESTEM.NIE WIDZICIE? MAM BRODĘ.I PODUSZKĘ, I WSZYSTKO.– Wydaje się, że masz też niezwykle chudą twarz.JA.NO.NIE CZUJĘ SIĘ NAJLEPIEJ.TO PRZEZ.ACH, TA SHERRY.I TEN POŚPIECH.JESTEM TROCHĘ CHORY.– Śmiertelnie chory, powiedziałbym nawet.– Ridcully chwycił Śmierć za brodę.Brzęknęło, gdy pękł sznurek.– To sztuczna broda!NIE, WCALE NIE, zaprzeczył zdesperowany Śmierć.– Tu są haczyki na uszy, co musiało ci sprawić niejakie kłopoty!Ridcully machnął dowodem oskarżenia.– Niby po co spadłeś tu przez komin? – zapytał.– Nie było to w dobrym tonie, muszę zaznaczyć.Śmierć zasłonił się brudnym świstkiem papieru.TO OFICJALNY LIST DO WIEDŹMIKOŁAJA.NADAWCA PISZE.– zaczął i raz jeszcze spojrzał na papier.NO, CAŁKIEM SPORO PISZE, MUSZĘ ZAUWAŻYĆ.TO DŁUGA LISTA.STEMPLE BIBLIOTECZNE, KSIĘGI KATALOGOWE, OŁÓWKI, BANANY.– Bibliotekarz prosił Wiedźmikołaja o to wszystko? – zdziwił się Ridcully.– Dlaczego?NIE WIEM, odparł Śmierć.Była to dyplomatyczna odpowiedź.Zasłaniał palcem wzmiankę o nadrektorze.Nawiasem mówiąc, „kaczy kuper” po orangutańsku był całkiem interesującym zygzakiem.– Mam u siebie w biurku pełno ołówków – zastanawiał się Ridcully.– I chętnie je wydaję, jakkolwiek trzeba najpierw wykazać, że zużyło się stary ołówek.MUSZĄ UDOWODNIĆ NIEOBECNOŚĆ OŁÓWKA?– Oczywiście.Jeśli tylko potrzebował materiałów biurowych, wystarczyło, żeby przyszedł z tym do mnie.Nikt nie może powiedzieć, że jestem człowiekiem nierozsądnym.Śmierć uważnie sprawdził listę.TO CAŁKOWICIE POPRAWNE STWIERDZENIE, oświadczył z antropologiczną precyzją.– Oprócz bananów, naturalnie.Nie będę przecież trzymał w szufladzie ryb.Śmierć spojrzał na listę, a potem znów na nadrektora.TO DOBRZE? – odpowiedział w nadziei, że to właściwa reakcja.Magowie wiedzą, kiedy mają umrzeć*.Ridcully nie miał takich przeczuć i ku przerażeniu Myślaka, dźgnął Śmierć palcem w poduszkę.– Dlaczego ty? – zapytał.– Co się stało z tym drugim?CHYBA MUSZĘ WAM TO POWIEDZIEĆ.W domu Śmierci szept przesypującego się piasku i najdelikatniejszy brzęk pokruszonego szkła, gdzieś w mroku na podłodze.A w martwych cieniach ostry zapach śniegu i stukot kopyt.Sideney niemal połknął własny język, kiedy Herbatka stanął nagle obok.– Robimy jakieś postępy? – zapytał.– Gnk.– Słucham? – spytał uprzejmie Herbatka.Sideney opanował się.– Eee.pewne – odparł.– Chyba rozpracowaliśmy, no.jeden zamek.Światło błysnęło w oku Herbatki.– O ile wiem, jest ich siedem.– Tak, ale.są w połowie magiczne, w połowie rzeczywiste, a w połowie gdzie indziej.to znaczy.niektóre ich części nie istnieją przez cały czas.Pan Brown, który pracował nad jednym z zamków, odłożył wytrych.– To na nic, drogi panie – stwierdził.– Nawet łomem nie ma o co zahaczyć.Może gdybym wrócił do miasta i ściągnął tu ze dwa smoki, dałoby się coś zrobić.Ze smokami można przetopić i stal, jeśli dać im dużo węgla i odpowiednio wykręcić szyje.– Mówiono mi, że jest pan najlepszym ślusarzem w mieście – przypomniał Herbatka.Za jego plecami Banjo zmienił pozycję.Pan Brown wyglądał na zirytowanego.– No tak – zgodził się.– Ale zamki na ogół nie zmieniają się, kiedy nad nimi pracuję.To tylko chciałem powiedzieć.– A ja myślałem, że potrafi pan otworzyć każdy zamek, niezależnie od tego, kto go zrobił.– Wykonany przez ludzi.I większość krasnoludów.Nie wiem, co zrobiło te zamki.Nie wspominał pan nic o magii.– To smutne.– Herbatka westchnął.– W tej sytuacji pańskie usługi nie są mi dłużej potrzebne.Może pan wracać do domu.– Nie będzie mi przykro.– Pan Brown zaczął pakować do torby swoje narzędzia.– Co z pieniędzmi?– Czy jestem panu coś dłużny?– Przyjechałem tu z wami.To przecież nie moja wina, że chodziło o magiczny interes.Coś mi się chyba należy.– Tak, rozumiem pański punkt widzenia – zgodził się skrytobójca.– Oczywiście, powinien pan dostać to, na co zasłużył.Banjo?Banjo ruszył do przodu, ale się zatrzymał.Pan Brown wysunął z torby rękę.Ściskał w niej łom.– Myślisz chyba, że się wczoraj urodziłem, ty oślizły dupku! Znam takich jak ty.Uważasz, że wszystko to jest grą.Robisz takie żarciki sam dla siebie i wydaje ci się, że jesteś taki sprytny i że nikt nie zauważa.No więc, panie Filiżanko, odchodzę teraz, jasne? Natychmiast.Z tym, co mi się należy.Ty mnie nie zatrzymasz.A już Banjo na pewno nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]