[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale zawodzące krzyki, „Musisz zabrać mnie do domu! Chcę domamy!" poruszyły jego wielką miłość do niej i przytłoczyły jego dobreintencje.Nie miał serca, by zabronić jej czegokolwiek.Jego własnekapryśne zachcianki już kosztowały ją zbyt dużo.Gdyby tylko Beth tubyła! Beth wiedziałaby co robić.Zawsze to ona odznaczała się moralnymhartem ducha, by zabronić Sabrinie zjedzenia jeszcze jednej drożdżówki,a tym samym oszczędzić jej bólu brzucha.To ona nalegała, by Sabrinaponownie wsiadała na kucyka, gdy ta, po kolejnym upadku, czepiała sięnóg ojca, błagając o wytchnienie.Cierpliwość pozy Sabriny przejmowała go chłodem.Wyglądała lak,jakby miała siedzieć na zawsze, nawet gdyby powóz nie przyjechał.Nie mogąc dłużej tego znieść, Dougal zmusił się do radosnegouśmiechu.- Chodź, dziecko, nie wychodziłaś z tego łóżka od tygodni.Słońcestara się ukradkiem wyjrzeć zza chmury.Pozwól, że przeniosę cię dookna, gdzie będziesz mogła popatrzeć na zewnątrz.- Nie, tato.Nie chcę.Tym razem Dougal zignorował jej płaczliwy protest.Z nadzwyczajnąostrożnością podniósł ją i zaniósł do okna.Przystanął przy szerokimparapecie, tuląc ją do piersi, jak robił to gdy była dzieckiem i budziła się zkrzykiem z jakiegoś koszmaru.Ale z tego koszmaru żadne z nich niemogło się obudzić.Bezpieczna w objęciach ojca, Sabrina poczuła, jak bryła w jej gardletopi się.To jego współczucia nie była w stanie znieść.Dławiąc sięwszystkimi łzami, które połknęła, odkąd Morgan opuścił jej komnatę,wtuliła policzek w pierś Dougala, ciesząc się poczuciem bezpieczeństwa,jakie to jej dawało, chociaż oboje wiedzieli, że jest to tylko złudzenie.Były potwory, przeciwko którym nawet jej ojciec nie mógł wielezdziałać.Dougal potarł brodą o jej loki.- Nie mogę przestać siebie winić.Gdybym tylko mógł przewidzieć, żedo tego wszystkiego dojdzie.262Sabrina chciała coś powiedzieć, lecz nie mogła.Jego melodyjny głosrozbrzmiewał dalej.- Kocham mych synów bardziej niż własne życie, ale ty, księżniczko,byłaś zawsze moim sercem.Byłem w stanie zrobić dla ciebie wszystko.Być może rozpieszczałem cię, ale nie mogłem znieść myśli, że tymogłabyś nie dostać tego, czego pragnęłaś.- Zaśmiał się stłumionymgłosem.- A ty tak łatwo dawałaś się rozpieszczać.Nigdy zachłanna.Nigdy pazerna.Zawsze mówiąc „Dziękuję" i „Proszę", nagradzającswego zadurzonego w tobie ojca całusami i uśmiechami - zacisnął swójuścisk.- Ale gdy Morgan MacDonnell przybył do Cameron, odkryłem, żebyło coś, czego ty chciałaś, a czego ja nie miałem mocy ci dać.Powóz Cameronów pojawił się w oddali, tocząc się wolno poniebezpiecznych zakrętach.- Widziałem głód w twoich oczach, kiedy patrzyłaś na niego.- Dougal zniżył głos do szeptu.- Słyszałem, jak szlochałaś w twojejkomnacie, kiedy cię odrzucił.Przebacz mi, Boże, ale kiedy wrócił doCameron jako mężczyzna, w końcu znalazłem sposób, by spełnićpragnienie twego serca.Sabrina cicho płakała, ciepłe łzy spływały po jej policzkach, skapującz jej brody na futro jej mufki.Powóz zadudnił na dziedzińcu, kołysząc sięprzy hamowaniu na bruku poniżej.Słowa Dougala płynęły teraz szybciej.- Nie oczekuję, iż uwierzysz, że moje motywy były całkowiciebezinteresowne.W twoim związku upatrywałem przyszłości, nasze klanyzjednoczone, żyjące w pokoju, wnuki, by rozjaśnić mą starość.możemarzenia szaleńca, ale od początku wyczuwałem coś w tym chłopaku.Jakby krew starożytnych władców MacDon-nellów wciąż płynęła w jegożyłach.Naprawdę wierzyłem, że Bóg powierzył mi święte zadanie, byudowodnić, że jest on czegoś wart- ucałował ją w czubek głowy.- Ale nigdy nie chciałem zrobić tegotwoim kosztem.Przepraszam, tak bardzo się myliłem.Przełykając zaprzeczenie jego słów, Sabrina podniosła swe wy-pełnione łzami oczy.Nie odważyła się udzielić mu rozgrzeszenia.Gdybytak zrobiła, mógłby zmusić ją do pozostania.Lecz nawet263w jej potępiającym myśleniu Dougal dostrzegł przebłysk nadziei,niebezpiecznej możliwości.Spojrzała jej pytająco w twarz.- Nie musisz jechać.Nie jest jeszcze zbyt późno, abyś zmieniła zdanie.Sabrinie przypomniały się zacięta twarz Morgana, pogniecione kwiatykolcolistu, teraz wysuszone i wciśnięte pomiędzy podniszczone kartki jejBiblii.- Tak, tato, ale jest.Później niż może ci się wydawać.- Wtuliła twarzw jego fular, wzdychając ze znużeniem.- Zabierz mnie do domu, tato.Poprostu zabierz mnie do domu.Dziedziniec był opustoszały, gdy Dougal niósł Sabrinę w mroźnymzimowym powietrzu.Enid szła obok niego, jej okrągła twarz byłaplamista, ale zastygła w ponurej powadze.Brian, Alex i doktor Montjoypodążali za nimi, nie niosąc nic poza mieczem Cameronów owiniętym wwełnianą pochwę.Sabrina prosiła, by poza tym, w co była ubrana i jejBiblią, wszystko zostawić dla klanu MacDonnellów, włączając w toświąteczne podarki z solonego mięsa, bel tartanu, i rzeźbionych wdrewnie zabawek, które towarzyszyły podróży jej ojca.Słabe protestyDougala nie powstrzymały jej także od zostawienia jej własnego prezentudla Morgana.Czegoś specjalnego, by ogrzać go w zimne zimowe noce, ażdo czasu, gdy znajdzie sobie nową żonę.Kiedy nieobecne spojrzenie Sabriny omiotło pusty dziedziniec, lalanowego bólu uderzyła w nią.Wiedziała, że nie zasługuje na nic więcej odniego, ale wciąż raniła ją myśl, że Morgan nie zadał sobie trudu, by poprostu pożegnać swoją żonę przed podróżą.Obróciła twarz do ramieniaojca.Ten delikatnie rozluźnił jej kaptur.Lokaje Cameronów otworzyli drzwiczki powozu.Wspomagany przezAlexa i Briana, Dougal ułożył Sabrinę na poduszkach i wspiął się,zajmując miejsce obok niej.Enid i doktor Montjoy zajęli miejscanaprzeciw.Przepych powozu teraz zdawał się Sabrinie nieprzyzwoity.Zjego pluszowymi aksamitnymi poduszkami i zasłonami okiennymi zfrędzlami był bardziej wystawny niż jakakolwiek komnata w zamkuMacDonnellów.Zapewne wyposa-264żenie go kosztowało więcej złota, niż Morgan widział w całym swymżyciu.Patrzyła prosto przed siebie, zacisnąwszy pięści na chusteczce ukrytejw mufce.Gdy Dougal sięgnął, by zasłonić rolety w oknach, Sabrinapowstrzymała jego rękę, zanim pogrzebał ją w pełnym przepychu mroku.Ojciec spojrzał na nią zdziwiony, ale nic nie powiedział.Powóz szarpnął i ruszył.Brian i Alex jechali po bokach jako eskorta,gdy elegancki pojazd wytoczył się z dziedzińca.- Niech mnie diabli wezmą! - wydyszał Dougal.Sabrina cofnęła głowę, wiedząc, że ojciec rzadko przeklinał.Poczuła,że konie przy powozie zwolniły, przechodząc w niepewny kłus.Pochyliwszy się ku przodowi, wyjrzała przez okno, by odkryć, dlaczegodziedziniec był taki opustoszały.MacDonnellowie zebrali się, by pożegnać swą panią w jedyny znanyim sposób.Otoczyli wąską drogę dwoma równymi rzędami, stojąc wcichym skupieniu, gdy powóz przejeżdżał między nimi, wszyscy ubraniw odświętne stroje, zrobione przez Sabrinę.Jej znajome twarze rozmazały się przed jej oczami.Alwyn,zmuszająca się do dzielnego uśmiechu, nawet gdy ocierała ukradkiem łzęz policzka końcem swojego warkocza.Dzieci z wyszorowanymitwarzami i uczesanymi włosami.Fergus, patrzący prosto przed siebie, zrumianymi policzkami, lecz twarzą poważną.Stara kobieta z kuchni,wciąż paradująca z niepasującą różową wstążką w jej prostych puklach.Najsmutniejsze z tego było to, że Ranald stał z dala od członkówswego klanu, z ramieniem na brudnym temblaku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]