[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W zaśmieconym, opustoszałym gabinecie szeryfa pozostała woń starego dymu papierosowego i ludzkiego potu.Usłyszałem, że wahadłowe drzwi znów się otwierają, w korytarzu rozległy się kroki i pojawił się Dan Kirk.Przez chwilę stał w progu, przytrzymując prowizoryczny opatrunek przy policzku, w końcu się odezwał:- Co się stało? Carter wyleciał stąd, jakby go osy goniły.- Szukają Bodine'ów.- Powiedziałeś im?- Jasne, że tak.Musiałem.Przecież są niebezpieczni dla samych siebie, nie wspominając już o innych ludziach.Jeśli Carter ich znajdzie, będzie można coś dla nich zrobić.- Naprawdę chcesz coś dla nich robić? - Dan przyjrzał mi się uważnie.- Nie sądzisz, że dla nich lepsza byłaby śmierć? Wzruszyłem ramionami.- Nie wiem.Byli kiedyś moimi przyjaciółmi, nie? Może znajdzie się sposób, żeby im przywrócić dawną postać.Ludzką postać.I jeśli to możliwe, nie chciałbym mieć wyrzutów sumienia i poczucia, że ponoszę odpowiedzialność za ich śmierć.- Nie ponosisz odpowiedzialności.Jesteś przecież tutaj, nie na polowaniu - odparł Dan.- Niech cię diabli! - Popatrzyłem na niego ostro.- Obaj przykładamy do tego rękę.Nie słyszałeś przykazania: “Kochaj bliźniego swego jak siebie samego”?- Nigdy nie słyszałem o kochaniu kraba swego - odparł dobrotliwie.Wyszliśmy z gabinetu Cartera.W milczeniu pokonaliśmy korytarz i gdy weszliśmy do holu, okazało się, że wszyscy gdzieś zniknęli, tylko technik z ekipy telewizyjnej pakuje reflektory.Z zewnątrz wpadało zimne, nocne powietrze.- Oni nie są krabami - powiedziałem cicho.- Ten sam błąd popełni pewnie Carter.To są ludzie.Pokrywa ich pancerz, są agresywni, niebezpieczni, ale to nadal ludzie.Potrafią mówić jak ludzie i tak myślą.Zmienili się, lecz mimo wszystko pozostali ludźmi.My zaś musimy odkryć, jakim rodzajem istot ludzkich się stali.- Naprawdę sądzisz, że ci się to uda? - zapytał Dan niepewnie.Stałem na schodach, patrząc w kierunku poobijanego, zniszczonego samochodu.- Nie - odparłem.- Ale musimy próbować z całych sił.Wracałem do New Preston z prędkością dziesięciu mil na godzinę, a lodowaty wiatr wpadał przez strzaskane okna, tak że aż mi łzawiły oczy.Shelleyowi bardzo nie odpowiadało zimno panujące w samochodzie, więc skulił się na podłodze przy przednim siedzeniu, gdzie z nawiewu płynęło ciepłe powietrze, muskając futerko.Kot widać uznał, że lepiej być potarganym niż zziębniętym.Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek mi przebaczy, że narażam go na takie niedogodności.Czy to ma zresztą znaczenie? Przecież jest kotem i to tylko mój błąd, że czasem o tym zapominam i traktuję go jak istotę ludzką.Przy takiej prędkości dotarcie do wynajętego domu zajęło mi blisko dwadzieścia minut, ale wreszcie zakręciłem w stromą drogę, która prowadziła do kamienistego podjazdu kończącego się przed moimi drzwiami.Z garażu wyciągnąłem stary, przetarty namiot i nakryłem nim maskę, by osłonić silnik w razie deszczu w nocy.Zmęczony, ciężkim krokiem powlokłem się wąskimi schodami na ganek.Kot ruszył za mną, potargany i zziębnięty.Wewnątrz domu temperatura spadła do dziesięciu stopni.Ogień na kominku już dawno wygasł, obok zamiast stosu polan leżało tylko parę gałązek, więc czekało mnie wyjście na podwórko po opał.Nagle ogarnął mnie smutek i ponury nastrój, bezskutecznie przeganiałem popiół, szukając tlącego się żaru.W końcu rzuciłem na podpałkę kilka starych egzemplarzy gazety telewizyjnej i otworzywszy tylne drzwi, wyszedłem na ciemne, zimne podwórko.Każdy, kto spędził późną jesień w Connecticut, zna przenikliwe zimno oraz lodowatą wilgoć w powietrzu, które sprawiają, że chce się tylko siedzieć przy ogniu z butelką Jack daniela pod ręką i oglądać telewizję, nawet jeśli program jest beznadziejny.Temperatura wprawdzie nie spada u nas tak nisko, jak w New Hampshire czy Vermont, ale dla kogoś marzącego o życiu na Florydzie nawet takie zimno daje się we znaki.Kiedy po trawie zsuwałem się w dół zbocza, dźwigając drewno, drżący z zimna i wydmuchujący z ust imponujące obłoki pary, nagle przeraził mnie trzask, który rozległ się między drzewami.Brzmiał, jakby chodziło tam coś ciężkiego.Stanąłem nasłuchując.Dźwięk się powtórzył, może cichszy, ale bez wątpienia przypominał szelest gałązek pod stopami.Nie był to szum liści targanych wiatrem na gałęziach, nie była to przemykająca wiewiórka czy zabłąkany pies.Coś ciężkiego i potężnego, rozmiarów człowieka, kryło się w zaroślach otaczających dom.Puls zaczął mi bić szybciej i pewnie ciśnienie krwi też znacznie podskoczyło.Z szeroko otwartymi oczami ruszyłem wolno, ostrożnie, w stronę domu, mając nadzieję, że to coś czające się w krzakach nie wyskoczy nagle i nie odetnie mi drogi do uchylonych drzwi.Dzieliło mnie od nich około pięćdziesięciu jardów, a płynące z wnętrza światło było tak kuszące, jak plasterek dobrego sera.Zdawało mi się, że minęły godziny, nim znalazłem się bezpieczny w domu.Gdy wreszcie tam dotarłem i zamknąłem za sobą drzwi, na dywanie przed zimnym kominkiem ujrzałem jak zwykle niezadowolonego Shelleya.Rzuciłem polana na podłogę i zwróciłem się do kota:- Któregoś wieczoru ciebie wyślę po drewno.Za bardzo się pietram na dworze.Kot zastrzygł uszami i nie odpowiedział.Ułożyłem polana i podpaliłem gazety.Już po chwili ogień migotał przyjemnie, mogłem więc pójść do jadalni i nalać sobie porządnego bourbona.Muszę przyznać, że pierwszego wychyliłem natychmiast, stojąc przy wózku z butelkami, po czym dopełniłem szklankę, by zabrać ją do salonu.Chyba nie można mnie za to potępiać.Najpierw spotkanie z Bodline'ami, później podejrzane dźwięki na dworze: w takiej sytuacji każdy by chyba szukał pociechy w kwadratowej butelce z czarną nalepką.Posiedziałem chwilę na sofie, czując ciepło wolno rozchodzące się po moim ciele, po czym spróbowałem dodzwonić się do Rhety.Ani w laboratorium, ani w jej domu nikt nie podnosił słuchawki, więc najwidoczniej znów gdzieś wyszła z Twardzielem Packerem.Nabrałem ochoty, by mu rozkwasić nos
[ Pobierz całość w formacie PDF ]