[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niektórym z was wyda się to może śmieszne, innym groteskowe, ale powiem wam jedno, przyja­ciele: nawet dziwna miłość jest lepsza od braku miłości.Popatrzyłem, jak powoli odchodzi, stawiając sztywno kroki (laski używa jedynie w deszczowe dni i tylko, kiedy ból jest okropny; to jedna z jej słabostek), a potem zacząłem czekać.Minęło pięć minut, potem dziesięć i myślałem już, że straciła odwagę albo odkryła, że bateria w detektorze jest wyczerpana, kiedy w zachodnim skrzydle zawył głośno alarm przeciwpo­żarowy.Ruszyłem w stronę kuchni, lecz nie pędziłem wcale na łeb, na szyję - nie było powodu się śpieszyć, dopóki nie miałem pewności, że nie spotkam na swojej drodze Dolana.Gromadka staruszków ubranych w większości w szlafroki wybiegła z po­koju telewizyjnego (nazywają go tutaj Centrum Rekreacji i to dopiero jest czysta groteska), żeby zobaczyć, co się dzieje.Z radością dostrzegłem wśród nich Chucka Howlanda.- Edgecombe! - wychrypiał Kent Avery, trzymając się jedną ręką swojego balkonika, a drugą obsesyjnie drapiąc się w kro­czu.- To prawdziwy alarm czy kolejna fałszywka? Jak myślisz?- Trudno zgadnąć - odparłem.W tej samej chwili minęli nas biegnący truchtem trzej pielęg­niarze.Pędzili do skrzydła zachodniego, wołając do ludzi tłoczących się przy drzwiach pokoju telewizyjnego, żeby wyszli na dwór i poczekali na odwołanie alarmu.Ostatnim z trójki był Brad Dolan.Przebiegając, nawet na mnie nie spojrzał, co bezgranicznie mnie ucieszyło.Idąc do kuchni pomyślałem, że drużyna składająca się z Elaine Connelly i Paula Edgecombe’a dałaby sobie prawdopodobnie radę z dwunastoma Bradami Dolanami, gdyby nawet dorzucono im do pomocy sześciu Percych Wetmore’ów.Kucharze sprzątali w dalszym ciągu po śniadaniu, nie zwra­cając w ogóle uwagi na wyjący alarm.- Szukał pana chyba Brad Dolan, panie Edgecombe - powiedział George.- Właśnie się minęliście.Co za szczęście, pomyślałem, głośno jednak odparłem, że spotkam się pewnie z panem Dolanem później.Następnie zapytałem, czy po śniadaniu nie zostały im jakieś grzanki.- Jasne - stwierdził Norton - ale są zimne jak lód.Trochę się pan dzisiaj spóźnił.- To prawda - przyznałem - ale jestem bardzo głodny.- Niech pan poczeka minutę, zrobię panu świeżą - powie­dział George, sięgając po chleb.- Nie trzeba, mogą być zimne - zapewniłem go i kiedy dał mi kilka kromek (ze zdziwioną miną; właściwie obaj byli zdzi­wieni), wybiegłem na dwór.Czułem się jak mały chłopak, który, zamiast iść do szkoły, wymyka się na ryby z wsuniętą za pazuchę, opakowaną w pergamin galaretką.Za drzwiami kuchni obejrzałem się uważnie i nie widząc nic, co mogłoby mnie zaniepokoić, ruszyłem przez tor do krokieta i zielone pole, zajadając jedną z grzanek, które dostałem od George’a.Znalazłszy się za osłoną drzew, trochę zwolniłem i idąc ścieżką zorientowałem się, że mój umysł wraca do dnia, który nastąpił po strasznej egzekucji Eduarda Delacroix.Tamtego ranka rozmawiałem z Halem Mooresem.Powiedział mi, że guz mózgu sprawił, iż Melinda zupełnie niespodziewanie zaczyna przeklinać i używać brzydkich wyrazów.co moja żona określiła potem (zastrzegając się, że nie wie, czy to na pewno to samo) jako syndrom Tourette’a.Ton jego głosu oraz świeża pamięć tego, jak John Coffey wyleczył moją infekcję dróg moczowych i złamany kręgosłup oswojonej myszy Dela, skłoniły mnie w końcu do przekroczenia granicy, która biegnie między myśleniem o zrobieniu czegoś i zrobieniem tego.I było coś jeszcze.Coś, co wiązało się z rękoma Johna Coffeya i z moim butem.Zadzwoniłem więc do ludzi, z którymi pracowałem - ludzi, którym po wszystkich tych latach powierzyłbym własne życie - do Deana Stantona, Harry’ego Terwilligera i Brutusa Howella.Przyszli do mnie na lunch dzień po egzekucji Delacroix i wy­słuchali cierpliwie mojego planu.Wiedzieli oczywiście wszyscy, że Coffey uzdrowił mysz; Brutal widział to na własne oczy.I dlatego, kiedy oznajmiłem, że cud może się powtórzyć, jeśli zabierzemy Johna Coffeya do Melindy Moores, nie zaśmiali mi się w twarz.To Dean Stanton zadał najbardziej kłopotliwe pytanie: co będzie, jeśli John Coffey ucieknie nam podczas tej nocnej eskapady?- I co będzie, jeśli zabije kogoś jeszcze? - dodał.- Nie chciałbym stracić roboty i nie chciałbym za nic wylądować w kryminale; mam żonę i dzieciaki, których byt zależy ode mnie.ale chyba najbardziej nie chciałbym mieć na sumieniu kolejnej małej dziewczynki.W tym momencie zapadła cisza.Cała trójka wlepiła we mnie wzrok czekając, jak na to zareaguję.Wiedziałem, że wszystko się zmieni, kiedy powiem im to, co miałem na końcu języka; doszliśmy do punktu, po przekroczeniu którego wycofanie się wydawało się prawie niemożliwe.Tyle że ja już go chyba przekroczyłem.Otworzyłem usta i powiedziałem.2- To się nie zdarzy.- Jak, na litość boską, możesz tego być taki pewien?Milczałem.Nie wiedziałem, od czego zacząć.Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że do tego dojdzie, ale nie miałem pojęcia, jak powiedzieć im to, co tkwiło w mojej głowie i sercu.Pomógł mi Brutal.- Nie wierzysz, że on to zrobił, prawda, Paul? - zapytał z niedowierzaniem.- Uważasz, że ten wielki głupol jest nie­winny.- Jestem tego pewien - oznajmiłem.- Jak to?- Świadczą o tym dwie rzeczy - odparłem.- Jedną z nich jest mój but.- Twój but? - zawołał Brutal [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl