[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Siostrzyczki z Elurii.Za rok zwać się może będąsiostrzyczkami z Tejuas albo z Kambero, albo z innego miasteczka na dalekim Zachodzie.Przyniosły te swoje dzwonki i żuczki.ale skąd? Kto to wie? Zresztą, czy to ważne?Na brudną wodę obok padł jakiś cień.Roland chciał się obejrzeć, ale nie mógł - zastygł w miejscu.Nagle zielona łapa chwyciła go za ramię i obróciła.To był Ralph.Melonik mu się przekrzywił, na szyi nosił czerwony od krwi medalion Johna Normana.- Buuu! - krzyknął Ralph, rozciągając usta w bezzębnym uśmie­chu.Uniósł wielki rewolwer z wytartą rękojeścią z drewna sandało­wego.Kciukiem odwiódł kurek.i Roland obudził się gwałtownie, roztrzęsiony i zlany zimnym potem.Spojrzał na łóżko po lewej.Było puste i gładko zasłane, po Johnie Normanie nie został nawet ślad.Równie dobrze mogłoby tak stać puste od lat.Roland został sam.Niech bogowie mają go w swojej opiece, był ostatnim pacjentem siostrzyczek z Elurii, tych łagodnych i pełnych cierpliwości szpitalniczek.Jedyna żywa istota ludzka pośród potwo­rów.Ostami ciepłokrwisty kąsek.Ujął medalion w garść i spojrzał na długi rząd pustych łóżek.Po chwili wyciągnął spod poduszki kawałek trzciny i rozgryzł go.''· Gdy kwadrans później zjawiła się siostra Mary, wziął od niej mis­kę, udając słabość.Tym razem dostał nie zupę, lecz owsiankę.ale podstawowy składnik bez wątpienia został ten sam.- Dobrze dziś wyglądasz, sai - powiedziała siostra przełożona.Sama też prezentowała się kwitnąco, żadne drgnienie zasłony nie zdradzało jej prawdziwej tożsamości pradawnego wampira.Dobrze się pożywiła i wyraźnie dodało jej to sił.Rolandowi żołądek podszedł do gardła.- Niebawem staniesz na nogi, słowo daję.- Żadne takie - jęknął Roland tonem ciężko chorej osoby.- Jak bardzo chcesz, to mogę spróbować, ale uprzedzam, że będziecie musiały potem zbierać mnie z podłogi.Zaczynam się zastanawiać, czy nie dodajecie mi przypadkiem czegoś do jedzenia.Roześmiała się wesoło.- Ach, te chłopaki! Zawsze gotowe zwalić winę za swą słabość na kobiety! Ale ty się nas boisz! W głębi serca jesteś ciągle małym, prze­rażonym chłopcem!- Gdzie mój brat? Śniło mi się, że wiecowałyście nad nim w nocy, a teraz jego łóżko jest puste.Uśmiech siostry jakby zbladł, jej oczy błysnęły.- Zaczął gorączkować i wpadł w szał.Zabrałyśmy go do Świąty­ni Dumania.Już nieraz trzymałyśmy tam zakaźnych.Do grobu go złożyłyście, pomyślał Roland.Może dla was to jedno i to samo, ale faktycznie, co wy możecie wiedzieć o śmierci.- Wiem, że wcale nie jesteś bratem tego chłopca - powiedziała Mary, patrząc, jak zajada.Roland już czuł działanie tego świństwa, którego dodały mu do owsianki.Siły znów go opuszczały.- Chociaż nosisz ten sigul, i tak nie jesteś jego bratem.Czemu kłamiesz? Kłamstwo to grzech wobec Boga.- Skąd ci to przyszło do głowy, sai? - spytał Roland, ciekaw, czy babsztyl wspomni coś o rewolwerach.- Wiem swoje.Czemu nie wyznasz prawdy, Jimmy? Spowiedź podobno dobrze robi duszy.- Przyślij do mnie Jennę, a może powiem ci więcej.Uśmiech zniknął jak zdmuchnięty.- Czemu z nią właśnie chciałbyś rozmawiać?- W odróżnieniu od niektórych ona gra czysto.Mary ukazała ogromne zębiska.- Nie zobaczysz jej więcej, prostaczku.Dość już namieszałeś jej w głowie, a ja nie pozwolę na więcej.Odwróciła się, żeby odejść.Roland wciąż udawał osłabionego, lecz chociaż nie chciał przesadzić (udawanie nigdy nie było jego mocną stroną), wyciągnął za nią dłoń z pustą miską.- Nie weźmiesz tego?- A nałóż to sobie na łeb zamiast szlafmycy albo w dupę sobie wetknij, co mnie to obchodzi.Będziesz jeszcze śpiewał, ptaszku, nim z tobą skończę.Powiesz wszystko, aż każę ci się zamknąć, a wtedy zaczniesz błagać, bym pozwoliła ci opowiedzieć coś jeszcze!Po tych słowach odeszła dumnie, unosząc suknię nad podłogę.Roland słyszał kiedyś, że tacy jak ona nie mogą się pokazywać w blas­ku dnia, co kłamstwem okazało się wierutnym, pradawne opowieści nie łgały jednak ze szczętem: chociaż obok kroczącej siostry przesu­wała się po łóżkach jakaś amorficzna mgiełka, to prawdziwego cie­nia nie rzucała.VI.Jenna.Siostra Coquina.Tamra, Michela, Louise.Krzyżowy pies.Co się stało w szałwii.To był jeden z najdłuższych dni w życiu Rolanda.Drzemał, ale płytko - trzcina zrobiła swoje i z wolna zaczynał wierzyć, że przy pomocy Jenny zdoła się jednak może stąd wydostać.Oczywiście, pozostawała jeszcze sprawa broni, ale zapewne i tu coś wymyśli.Przepędzał godziny, rozmyślając o dawnych czasach: o Gilead i przyjaciołach, o konkursie na jarmarku w Szerokiej Ziemi, który o mało co by wygrał.Ostatecznie kto inny wziął gęś, ale Roland zro­bił, co mógł, nikt nie powie.Myślał o matce i ojcu i o Ablu Yannayu, który kulejąc z lekka, pogodnie szedł przez życie, i jeszcze o Eldredzie Jonasie, tak samo naznaczonym, lecz jednak zaprzedanym złu.tak długo aż w końcu Roland wysadził go z siodła pewnego piękne­go dnia wyrównywania rachunków.I jak zawsze, myślał też o Susan.“Skoro mnie kochasz, to mnie kochaj", powiedziała.i tak też się stało.Kochał ją.W ten właśnie sposób mijał mu czas.Mniej więcej co godzinę Ro­land sięgał pod poduszkę i nadgryzał główkę trzciny.Teraz, gdy re­gularnie zażywał specyfik, mięśnie nie wpadały już w nieustanne drżenie, a serce reagowało spokojniej.Można by sądzić, że trzciny wygrywały z wolna walkę z medykamentem sióstr.Rozmyta jasność słońca przesuwała się po jedwabnym dachu, aż w końcu półmrok, który na poziomie łóżek czaił się przez cały dzień, zaczął znów ogarniać pomieszczenie.Zachodnia ściana okryła się różem i czerwienią zwiastującymi bliskość nocy.Tego wieczoru to siostra Tamra przyszła doń z zupą i kolejnym pierogiem.W dodatku położyła obok jego dłoni pustynną lilię.Uśmiechnęła się przy tym.Policzki miała rumiane, podobnie jak po­zostałe siostry - przypominały napęczniałe do granic pijawki.- Od wielbicielki, Jimmy - powiedziała.- Tak cię uwielbia! Lilia znaczy “nie zapomnij, co ci obiecałam".A swoją drogą, co ci obieca­ła, Jimmy, bracie Johna?- Że zobaczy się ze mną raz jeszcze i porozmawiamy.Roześmiała się tak mocno, że aż odezwały się dzwonki nad jej czołem.Potem klasnęła, niby z radości.- Słodziutka jest jak miód! Tak, tak! - Spojrzała na Rolanda.- Tyle, że to smutna obietnica, z tych, co to nie można ich dotrzymać.Nigdy jej już nie zobaczysz, śliczny.- Wzięła miskę.- Wielka Siostra tak postanowiła.- Wstała, wciąż uśmiechnięta.- Czemu nie zdejmiesz tego szpetnego złotego sigula?- Jakoś nie mam na to ochoty.- Twój brat zdjął.Popatrz! - Wskazała na złoty medalion leżący w drugim kącie namiotu, tam gdzie wylądował ciśnięty przez Ral-pha.Siostra Tamra znów zerknęła z uśmiechem na Rolanda.- Uznał, że to przez niego wciąż jest chory, i wyrzucił go.Gdybyś był mądry, zrobiłbyś to samo.- Jakoś nie mam na to ochoty - powtórzył rewolwerowiec.- Trudno - mruknęła, zbywając jego słowa, i zostawiła go same­go pośród jaśniejących w cieniu pustych łóżek.Mimo narastającej senności Roland czuwał tak długo, aż ciepłe ko­lory zachodu spełzły do szarości popiołu.Potem sięgnął po trzcinę i poczuł przypływ siły - prawdziwej siły, nie złudnego ożywienia roz­paczliwie szamoczącego się serca.Spojrzał na jaśniejący w ostatnim świetle dnia porzucony medalion i obiecał w duchu Johnowi Normanowi, że zaniesie oba sigule krewnym chłopaka.O ile ka pozwoli, by kiedyś do nich trafił.Po raz pierwszy tego dnia uspokoił się i pozwolił sobie na drzem­kę.Kiedy się obudził, było już całkiem ciemno.Doktorzy śpiewali niezwykle przenikliwie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl