[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Bardzo poetyckie.— Cieszę się, że pani się podoba.Do widzenia pani.— Do widzenia panu.Życzę powodzenia.— Wzajemnie.W pracy zawodowej i w życiu osobistym.— Dziękuję i wzajemnie.— Dziękuję.I jeszcze raz: do widzenia.— Do widzenia.Bardzo miło mi było pana poznać.Wyraźnie wpadliśmy z bibliotekarką w studnię uprzejmości.Dziewuszkom, jak przy meczu pingpongowym, tylko kręciły się główki, to w stronę bibliotekarki, to w moją stronę, w zależności od tego kto ostatni uprzejmie odbijał piłeczkę.Zrobiłem wysiłek i wydostałem się ze studni, to znaczy, odwróciłem się i przesunąłem się do przodu autobusu, do kierownicy.Oparłem się o nią i chwilkę zamyśliłem się.Po czym zatrąbiłem alfabetem Morse’a: trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie i jeszcze raz to samo: trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie.Potem machnąłem ręką bibliotekarce, odpowiedziała mi przyjaznym ruchem i tak opuściłem gościnne ciepłe przytulne wnętrze zielonego autobusu Objazdowej Biblioteki Publicznej.Kiedy opuściłem gościnne ciepłe przytulne wnętrze zielonego autobusu Objazdowej Biblioteki Publicznej, ludzie akurat wracali drogą z kościoła.Znać suma nareszcie skończyła się.Poszedłem na kwaterę, rozpaliłem w piecu i usiadłem przy ogniu.Chciałem trochę poczytać, ale zaraz po kilku zdaniach odłożyłem książkę.Nie szło mi czytanie.Zaczęły mi chodzić po głowie takie różne zdania: duszę łzy; zwinna jest bestia; fabuła rasa; duszę łzy; zwinna jest bestia; fabula rasa.A potem takie zdania chodziły mi po głowie: ta wstążka twoja służy mi tutaj za temblak; ta wstążka twoja służy mi tutaj za temblak; niech mi nigdy nie będzie wisielczym powrozem: wstążka, temblak, powróz, temblak, wstążka, powróz; duszę łzy, fabuła rasa.Minęło kilka dni — jak piszą powieściopisarce.I tak to jednym zdaniem załatwiają się z kilkoma dniami, których to dni, jakie by one były, bezbarwne, puste, bezmiłosne, jeśli to jest w ogóle możliwe, nie można załatwiać jednym zdaniem, jednym pociągnięciem, drobnym ruchem ręki, lekkim wdzięcznym gestem, jakby łapiąc wpół kota z podłogi i sadzając go sobie na kolana.Ja, czyż inaczej czynię? Nie.Ale mnie przynajmniej śmieszy takie zdanie: minęło kilka dni.Nie mówiąc o tym, że boli mnie to, ubliża mi straszliwie.Bo to tak wygląda, że, ot, minęło kilka dni.Jakby nigdy nic.Jakby batem strzelił.Jakby pestkę wypluł.A ja przez te kilka dni, o, Gałązko Jabłoni i wy, straszliwe manowce, ja przez te kilka dni ileż razy konałem, umierałem i zmartwychwstawałem, ileż roboty zrobiłem na zrębie, ileż potu ze mnie wyciekło, ileż łez zadusiłem w zarodku, w zaraniu, u wylotu, u źródeł, ileż tysięcy myśli przeszło przez moją głowę smugą światła jasną łagodną lub straszliwą nawałniczą ciemną smugą cienia, pętając mi czoło albo wprost dziurawiąc, trepanując mi klekoczącą czaszkę, ileż razy, mówię, przez te kilka dni umierałem i zmartwychwstawałem, i znów padałem i z–padłych–wstawałem i znów padałem na pysk i z–padłych–na–pysk–wstawałem i ulatywałem w dziedziny błękitu i znów zapadałem w dół głębokości, tonąłem w toni, to znów stałem pięknie na grzbiecie fali jak piana, jak zwycięski śmiech i znowu w dół i w górę, i tak dalej, i tak dalej.Minęło kilka dni.I piszę to zdanie nie lekkim ruchem ręki, drobnym miłym gestem, jakby się łapało wpół kota z podłogi i sadzało się go sobie na kolana.Piszę to zdanie „minęło kilka dni” z bólem wielkim, bo nie mam sił, żeby te kilka dni pięknie i straszliwie opisać, tak jak są tego godne.Nie ma po prostu sił ten, który to tutaj wyznaje.Gdyby żył tylko życiem, miałby więcej sił.Ale on nie tylko żyje życiem, ale i żyje śmiercią i jeszcze jak, ach, jak żyje śmiercią i jeszcze żyje miłością, co jest ponad tym wszystkim, absolutną do ciebie miłością on żyje, dziewczynko, i sam nie wie, skąd na to wszystko bierze siły.Ale czasami zmęczony jest.To znaczy zawsze jest zmęczony, wieczne zmęczenie, ale czasami straszliwie zmęczony jest.Tak, że wydaje mu się, że za chwilkę będzie po nim, za chwilkę potknie się i upadnie, i poleci twarzą na bruk i tak już będzie leciał i leciał w dół, tak już będzie wiecznie leciał… Ale nie.Jakoś jeszcze ciągle nie.Bo wisi u kosmyka włosów, co spada ci na oczy, i ty nie odgarniasz go za główki twojej zapadający się stromo w dół horyzont.Minęło kilka dni: po słynnej niedzieli słynny poniedziałek, słynny wtorek, słynna środa, słynny czwartek, a słynny piątek miał się ku końcowi.Boleśnie słynny był ten piątek.Dla mnie i dla matki pilarza–Nikodema.I zapewne nie tylko dla nas, nie tylko dla nas.Zapewne.Można się tego domyślać bez zbytniego wysilania zwanej wyobraźni.Ale lepiej nie domyślajmy się za dużo.Bo za dużo domyślimy się.I co wtedy? Mówmy lepiej o tym, co wiemy na pewno.Więc przed południem matka pilarza–Nikodema dziabnęła się siekierą w nogę.Krzyk się podniósł na zrębie od ich działki, bo krzyczała ranna, krzyczała jej córka, a pilarz–Nikodem, przekrzykując matkę i siostrę, wołał wielkim głosem:— Apteczkę! Dawajcie apteczkę!Ja miałem najbliżej do budy.Pobiegłem do niej, zerwałem ze ściany apteczkę i pogoniłem tam, w wiadomym kierunku, przeskakując wszędzie walające się poległe pnie wielkich sosen
[ Pobierz całość w formacie PDF ]