[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A jutro nie będę tańczył ani razu, choćby mnie poprosiła do białego tanga najdorodniejsza panna całej okolicy.Bo jutro jest sobota i jest ta od dawna zapowiadana zabawa w Remizie Och.Straży Pożarnej i pójdę tam trochę popatrzeć i wypić zwaną tradycyjną lampkę wina.Już Ci nie będę zabawy opisywał, tylko opowiem, jak przyjadę.Tak Cię kocham cudownie, ale cicho sza, cicho sza.Dobranoc, Dziewczynko.Śpij ładnie.Spotkamy się w nocy na polanie.Twój wierny pies — Janek PraderaNa zabawę udałem się wczesnym wieczorem–juniorem tego dnia.Leżący na boku, markierujący budzik Babci Oleńki wskazywał wpół do ósmej, więc było gdzieś wpół do siódmej.Wyszedłem tak wcześnie, żeby wcześnie wrócić.Popić trochę, posłuchać muzyki, popatrzeć na tańcowników, pogadać o życiu i śmierci, i przed północą wrócić grzecznie z lekka szpulającym się krokiem na kwaterę.I iść spać.Jutro niedziela, ale nie zawsze dane jest dzień świąteczny święcić.Chciałem jutro dokończyć piłowania i układania kubików z papierówki i opałówki, bo w środę albo we wtorek wypłata i Pan chodził po zrębie z gajowymi, zapisując w kajecie, ile kto zrobił, i obliczając, co się komu należy, a w poniedziałek, najpóźniej we wtorek, miał jechać na swoim starym Harley’u do nadleśnictwa, żeby przedłożyć listę płac i wziąć guldeny.Pieniędzory.Dzisiaj, do południa, wszyscy już prawie ukończyli byli robotę na swoich działkach, a ci, co nie ukończyli do południa, ukończyli do wieczora.Mnie tylko zostało ze dwa dni roboty: jutro i pojutrze.Przed wyjściem na zabawę napełniłem butelkę po lemoniadzie, co mi służyła za manierkę, nie herbatą, bo nie szedłem na zrąb, lecz bimbrem, bo szedłem na zabawę i po co zacz tracić walutę przy bufecie, w którym zresztą na pewno nie będzie gorzały, żeby się bractwo niby—nie—popiło, jeno będą wina cieniutkim patykiem pisane, la patik, jak m je nie wiadomo dlaczego z francuska nazywali, a dla pań będzie słodka malaga — wino gestapowskie.I kto ze sobą nie przyniesie w kieszeni czegoś szlachetniejszego, ten? będzie musiał niestety tym się zadowolić.Bimber ja miałem z naszej drugiej z Peresadą brnącej wycieczki do Czerniawy przez zawiany śniegiem las i sumioty pól.Ten bimber z naszej pierwszej ekskursji, kiedy to nas pogonili kłusownicy, już dawno skończył się był.Była raz królewna.Na placyku przy sklepie pięcioro białych gęsi nie kręciło się dookoła słupa jak planety wokół słońca.Gęsi spały już i słońce spało już od dobrych dwóch godzin.Spotkałem tam, na placyku, chwiejnie kroczącego Tomalę z drabiną na ramieniu.— Do nieba ta drabina, panie Tomala? — rzuciłem w jego stronę.— Do piekła, panie Pradera.— To do piekła też po drabinie się idzie?— A jak pan myślał.Do nieba po drabinie w górę, a do piekła po drabinie na dół.— Aha.To już teraz będę wiedział.Kiedy przybyłem do Remizy Och.Straży Pożarnej, bumstarara jeszcze się nie zaczęła.Na scenie spoczywały instrumentalne futerały, a w drugim końcu sali reprezentacyjna orkiestra z Końskich Dołów, z wypożyczonym od nas z Bobrowic harmonistą Władkiem Trynkosem, piła przy bufecie tradycyjną lampkę wina.Dansingowy parkiet posypany był grubo świeżymi, pachnącymi trocinami prosto ze stolarni Ołoszyna, tego, co nam zbił śliczną, elegancką budę na zrąb.A trumny robił Ołoszyn też znakomite.Mówię, bom widział tę, którą ostatnio wyszykował dla kogoś tam, kto miał odbyć podróż z Hopli do Hadesu, poprzez rzekę Styks, i potrzebował czółna do tego celu.Pudło trumny było proste, a przez to, że proste, było oczywiście eleganckie, ale nie tylko to.Coś było w tej trumnie, choć umrzyk w niej jeszcze nie spoczywał.Jakiś wdzięk był.Jakaś gracja.Jedna z tych trzech.Gdybym wierzył w to, że umrę, to życzyłbym sobie w takiej właśnie trumnie być pogrzebanym, gdybym chciał być pogrzebanym, a nie, powiedzmy, spalonym i rozrzuconym na cztery wiatry, a poczynając od tego, że wierzę w to, iż umrę.Bo nie wierzę.Absolutnie nie chcąc obrazić Ołoszyna mógłbym mu zaśpiewać to, co się kiedyś śpiewało pod dawną granicą polsko–węgierską: „Wyrzykowski robi trumnę, robi trumnę, robi trumnę; a ja jemu gówno umrę, gówno umrę, gówno umrę.”Więc dansingowy parkiet posypany grubo świeżymi, wonnymi trocinami, przy ścianach w koło sali — długie ławy, kwadratowe stoły i krzesełkowate krzesła.Ponad tym, pod niskim sufitem, łańcuszki ze skręconej kolorowej bibuły przeciągnięte w poprzek sali.Kolory patriotyczne.Biały i czerwony.Kolor białego orła i śniegu oraz kolor ludzkiej krwi, która oby dzisiaj nie popłynęła.Módlcie się matki, módlcie się, dziatki.Wszystko to ładne było.Grupkami panny Bobrowiczanki, panny Hoplanki, panny Końskodolanki i inne podokoliczne mieszkanki siedziały na ławach, chichotając się, na pozór bardzo zajęte wewnątrzfrakcyjną konwersacją, plotkowaniem i spiskowaniem, ale coraz to łypiąc spod oka na boki, a zwłaszcza na wejściowe drzwi: kto to też pojawia się z ciemnego dworu w oświetlonym progu sali.Ja, moja nie dla wszystkich, ale dla wielu obca twarz wzbudziła żywe zainteresowanie.Mówię to, opierając się na licznych spojrzeniach, które na mnie padły.A raczej potykając się o nie.Kiedy szedłem przez pół sali do bufetu, nogi plątały mi się wśród spojrzeń.Czułem także spojrzenia na plecach.To się czuje.Najbardziej czuje się te spojrzenia, które padają w tył głowy na potylicę.Nie.spojrzenia w oczy.Te można znieść.Nawet najstraszliwsze: ssące, wsysające cię spojrzenia próżni.Więc nie te spojrzenia w oczy, oko w oko, są najgorsze.Ale te w tył głowy.Na potylicę.To jest miejsce specjalnie uczulone.A jednak ilu w dziejach pokoleń dało się z tyłu podejść i padli do przodu uderzeni w potylicę maczugą, obuchem siekiery, kolbą karabinu, kastetem czy zdradą.Ale dlaczego o tym mówię tutaj, o zdradzie i o tym wszystkim, w przystrojonej sali dansingowej rzęsiście oświetlonej stuwoltowymi i dwustuwoltowymi żarówkami przyciemnionymi wprawdzie tu i tam, dla nastroju, papierowymi lampionami? I dlaczego mówię o tym przy okazji tych niewinnych, dość przecież chyba jednak niewinnych spojrzeń dziewczęcych padających mi na plecy i w tył głowy na potylicę, kiedy tak idę przez pół sali do bufetu?Przy bufecie stali chłopaki, czekając na otwierającego zabawę marsza, co da sygnał do falangowego ataku na te pagóry, pagórki i inne łagodne nierówności terenu.Przestępowali z nogi na nogę i wypatrywali swoje cele, popijając tradycyjną lampkę wina.I ja sobie zafundowałem lampkę wina za jedne siedem złotych, bo potrzebowałem szklanki do bimbru
[ Pobierz całość w formacie PDF ]