[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Właśnie tego się obawiałem.- Bruce przekrzykiwał hałas strzelającej broni.- Teraz mamy punkt oporu w samym centrum miasta.Jest ich tam chyba z piętnastu albo dwudziestu w środku.Mogą minąć wieki, zanim ich wykurzymy.- Spojrzał tęsknie na pokryte plandeką ciężarówki stojące przed stacją.- Mają samo­chody w zasięgu i jak tylko się domyśla, o co nam chodzi, wysadzą cysternę i zniszczą ciężarówki.Ogień karabinów skrzył się na błyszczącej, żółto-czerwonej cysternie.Stojąc tak na otwartej przestrzeni wydawała się równo­cześnie i bardzo wielka, i bardzo słaba.Wystarczyła jedna kula spośród setek, które już wystrzelono, by zakończyć jej żywot.„Musimy ich zaatakować teraz”- pomyślał Bruce.Wokół biurowca rozlegał się wściekły jazgot karabinów- to strzelały niedobitki grupy Wally'ego.Grupa Bruce'a przedostała się do hotelu i zajęła pozycje przy oknach.- Ruffy- powiedział Bruce, chwytając Murzyna za ramię.- Weźmiemy czterech ludzi i spróbujemy się przedostać na tyły tych biur.Z tamtego budynku będziemy mieli do przebiegnięcia jakieś dwadzieścia jardów otwartej przestrzeni.Kiedy dostaniemy się pod ścianę, nie będą w stanie nam nic zrobić, a my będziemy mieli dobrą pozycję, żeby ich obrzucić granatami.- Te dwadzieścia jardów wygląda stąd jak dwadzieścia mil- powiedział Ruffy, ale podniósł swoją wiązkę granatów i od­czołgał się od muru otaczającego werandę.- Idź i wybierz czterech mężczyzn- polecił Bruce.- Okay, szefie.Poczekamy na pana w kuchni.- Hendry, posłuchaj!- O co chodzi?- Kiedy dobiegnę do tamtego rogu, kiwnę ci ręką.Będzie to oznaczać, że jesteśmy gotowi.Chcę, abyś nas osłaniał całą siłą swojej broni.Pamiętaj, muszą trzymać głowy nisko.- Okay- zgodził się Wally, strzelając krótką serią.- I staraj się nas nie trafić!Wally odwrócił głowę, aby spojrzeć na Bruce'a i uśmiechnął się złośliwie.- Wiesz, pomyłki czasem się zdarzają.Nie mogę ci nic obiecać.Naprawdę, wyglądałbyś wspaniale na moim celowniku.- Nie czas na żarty- rzucił Bruce.- A kto żartuje?- uśmiechnął się Wally.Bruce odwrócił się i poszedł do hotelu.W kuchni czekał na niego Ruffy z czterema żandarmami.- Idziemy- powiedział.Wyszli na podwórze, przeszli obok przybudówek z dolami kloacznymi zamkniętymi za stalowymi drzwiami.Duszący smród przyprawiał o mdłości.Minęli róg i przeszli przez ulicę w kierunku bydynków stojących za biurowcem.Tam się zatrzymali zbici w gromadę, jakby chcieli w ten sposób zyskać więcej odwagi i spokoju.Bruce wzrokiem ocenił odległość.- To niedaleko- stwierdził.- Zależy, jak na to spojrzeć- mruknął Ruffy.- Tylko dwa okna wychodzą na tę stronę.- Dwa wystarczą.A ile by według pana miało być?- Pamiętaj, Ruffy, umiera się tylko raz!- O jeden raz za dużo- powiedział sierżant.- Skończmy z gadaniem.Od tego człowiek tylko dostaje pietra.Bruce wyszedł z cienia i podszedł do narożnika budynku.Pomachał ręką w kierunku hotelu i wydawało mu się, że z końca werandy dobieg! go gest potwierdzenia.- Wszyscy razem- powiedział.Wciągnął głęboko powietrze, wstrzymał je przez chwilę, a potem ruszył w ziejącą pustkę.Czuł się taki mały; uczucie odwagi i nietykalności, które go przepełniało do tej pory, opuściło go.Wydawało mu się, że jego nogi poruszają się tak wolno, iż stoi w miejscu.Czarne oczodoły okien wpatrywały się w niego.„Teraz- pomyślał- teraz umrę.Gdzie mnie trafią? Tylko nie w żołądek, proszę cię, Boże, tylko nie w żołądek”.Poruszając się na sztywnych nogach, przebiegł pół dystansu.„Tylko dziesięć kroków- pomyślał.- Jeszcze jedna rzeka, jedna rzeka do ziemi obiecanej.Byle nie w brzuch, Boże tylko nie w żołądek!” Mięśnie Bruce'a napięły się i skurczyły jakby w oczekiwaniu najgorszego; jego żołądek jakby zmalał.Nagle ciemne okna rozbłysły jaskrawym światłem, tworząc białe, rozświetlone prostokąty w czarnej ścianie.Szyby rozprysły się.Potem kłęby dymu wydobywające się z budynku znów zaciemniły okna.Huk eksplozji wciąż dźwięczał Bruce'owi w uszach, kiedy oszołomiony wyszeptał:- Granat.Ktoś tam w środku rzucił granat.Bez zatrzymywania się dobiegł do bocznych drzwi.Wpadł do pomieszczenia, dusząc się w dymie i strzelając dziko do umiera­jących ludzi, kiedy tylko którykolwiek z nich się poruszył.W pół­mroku zauważył, że coś długiego i białego leży pod przeciwległą ścianą.Było to ciało, nagie ciało białego mężczyzny.Podszedł do niego i przyjrzał się bliżej.- Andre- powiedział- To Andre.To on rzucił granat- dodał i przyklęknął przy Belgu.Rozdział 17Skulone, nagie ciało Andre leżało na betonowej posadzce.Biały człowiek czuł, jak życie z niego wycieka wraz z krwotokiem.Jego umysł był aktywny: słyszał wybuchy granatów Bruce'a, strzelaninę na ulicy i biegnących mężczyzn.Słyszał krzyki i strzały- pochodziły z pokoju, w którym leżał.Otworzył oczy.Przy każdym oknie widział skulonych pod parapetami mężczyzn.Gęsta zawiesina dymu, który wydobywał się z luf karabinów, unosiła się w powietrzu.Pomiesz­czenie wypełniał hałas wystrzałów.Było mu zimno- czuł chłód na całym ciele.Nawet jego dłonie przyciśnięte do piersi były zimne i ciężkie.Tylko brzuch był ciepły, ciepły i wydęty wypełniającą go krwią.Myślenie przychodziło mu z trudem, a huk broni powodował, że z ledwością mógł się skoncentrować.Bez większego zainteresowania obserwował męż­czyzn przy oknach.Powoli jego ciało jakby traciło na wadze.Wydawało mu się, że unosi się nad podłogą i patrzy na pokój spod sufitu.Jego powieki stały się ciężkie.Z trudem otworzył je znowu i wrócił do swego ciała.Nagle kawałki gipsu odprysnęły od ściany, tuż nad głową Andre, wypełniając powietrze białym kurzem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl