[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To nie potrwa długo.Nie zdołają uciec.Nie było dokąd uciekać.29.Sutton posadził statek na maleńkiej asteroidzie, wirującym kawałku śmiecia niewiele większym od samego kosmolotu.Poczuł, jak dotyka podłoża, i w tym samym momencie kciukiem przesunął dźwignię przełącznika grawitacji.Pojazd oderwał się i ruszył przez kosmos razem z koziołkującym kawałkiem skały.Opuścił ręce i siedział spokojnie w fotelu pilota.Przed nim widniała czarna, nieprzyjazna przestrzeń, pokreślona plamkami gwiazd, które przesuwały się przez pole widzenia, pisząc w kosmosie tajemnicze posłania zimnym białym światłem.- Bezpieczny, szepnął.- Przynajmniej na razie.Być może bezpieczny na zawsze, nikt bowiem nie będzie mnie szukał.Bezpieczny z dziurą w piersi, krwią plamiącą przód koszuli i spływającą po nogach.To moje drugie ciało jest dosyć wygodne, pomyślał ponuro.Sporządzili je dla mnie Łabędzianie.Utrzyma mnie przy życiu, dopóki.dopóki.Do kiedy? Do chwili, gdy wróci na Ziemię, wejdzie do gabinetu lekarza i powie:- Trochę mnie postrzelili.Czy mógłby pan mnie zacerować?Zachichotał.Doktor chyba umarłby z wrażenia.A może wrócić na Łabędzia? Ale nie wpuszczą mnie.Albo zjawić się na Ziemi w takim stanie, w jakim jestem, i machnąć ręką na lekarza? Mógłbym zdobyć inną odzież, krwawienie zaś ustanie w chwili, gdy wypłynie ze mnie cała krew.Nie będę jednak oddychał, a to na pewno zauważą.- Johnny - odezwał się, lecz nie poczuł odpowiedzi, jedynie słabe drgnienie życia w mózgu, znak rozpoznania.Niczym machanie ogonem psa, dającego do zrozumienia, że słyszał, ale jest zbyt zajęty kością, aby pozwolić się oderwać od tego zajęcia.- Johnny, czy jest jakieś wyjście?Mogło przecież istnieć.Potrzebował nadziei, której mógłby się trzymać, myśli, którą mógłby rozważać.Podejrzewał, że jeszcze nawet nie zaczął zgłębiać niezwykłych możliwości zawartych w jego ciele i umyśle.Nie wiedział przecież, że sama jego nienawiść jest zdolna zabijać; nienawiść, która wydobywała się z jego umysłu jak stalowa lanca i zadawała śmiertelny cios.A jednak Benton zginął rażony kulą w ramię.Ale umarł, zanim trafił go pocisk.Ponieważ Benton strzelił pierwszy i nie trafił, a żywy Benton nigdy by nie chybił.Nie przypuszczał też, że samym tylko wysiłkiem umysłu potrafi kontrolować energię niezbędną do podniesienia masy statku z jego podłoża i pokonania nim jedenastu lat świetlnych przestrzeni.A przecież dokonał tego, czerpiąc energię z płonących gwiazd - tak odległych, że niemal niewidocznych - i z dryfujących w próżni okruchów materii.I chociaż wiedział, że może na życzenie przechodzić z jednej formy życia do drugiej, nie wiedział jeszcze, co się stanie, gdy jedna forma zginie.Czy ta druga włączy się automatycznie? Tak właśnie się stało.Case go zabił, on umarł, a potem wrócił do życia.Umarł, nim rozpoczęła się zamiana.Tego był całowicie pewien.Pamiętał śmierć i ją poznawał.Pamiętał z poprzedniego razu.Czuł, jak jego ciało je.Wysysa gwiazdy tak, jak człowiek wysysa pomarańczę, przegryza energią uwięzioną w skale, do której przycumowany był statek, odżywia się drobnymi przeciekami energii z atomowych silników pojazdu.Jeść, aby się wzmocnić, aby naprawić uszkodzenia.- Johnny, czy jest jakiś sposób?Znowu nie było odpowiedzi.Pochylił głowę do przodu tak, aby opierała się o ukośną tablicę z przyrządami.Jego ciało w dalszym ciągu jadło, wysysało gwiazdy.Nasłuchiwał wolnego kapania krwi wyciekającej z niego i spadającej na podłogę.Umysł zasypiał, ale nie przeciwstawiał się temu, nie miał bowiem nic do roboty.Nie musiał go wykorzystywać, zresztą nawet nie wiedział, jak go wykorzystać.Nie wiedział, co może, a czego nie może robić ani co począć dalej.Pamiętał, jak spadał z wyciem silników z obcego nieba i przeżywał chwilę szalonego uniesienia, wiedząc, że świat Łabędzia VII leży w zasięgu ręki.Dokonał tego, co okazało się niemożliwe dla wszystkich sił kosmicznych Ziemi.Planeta pędziła w jego stronę i widział jej skomplikowaną geografię przesuwającą się w szaroczarnych tonach przez ekran wizyjny.Działo się to dwadzieścia lat temu, lecz w szarej mgle wypełniającej jego umysł wszystko rysowało się tak, jakby rozgrywało się wczoraj albo właśnie teraz.Chciał przesunąć dźwignię, ale nawet nie drgnęła.Statek pędził w dół i przez chwilę czuł narastającą w nim panikę, która nagle eksplodowała, przekształcając się w przerażenie.Jeden dramatyczny, wyrazisty fakt niezmiennie przebijał się przez wszystkie przelatujące przez jego umysł strzępy myśli, planów i modlitw.Jeden brutalny fakt: zaraz się rozbije
[ Pobierz całość w formacie PDF ]