[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie spodziewał się jednak, że ojciec lek­ko potraktuje stratę tak zdolnego i użytecznego pomocnika i bojąc się, że powiadomiona o ucieczce straż miejska będzie go szukała, wymyślił, że do końca pobytu w Falkynkip będzie się ukrywał w wozie.Valentine wtajemniczył w to Zalzana Kavola, który przystał na taki plan, choć i tym razem nie darował sobie zwykłych uszczypliwości.Tego popołudnia wszyscy żonglerzy dumnie wkroczyli na jar­mark, prowadzeni przez Carabellę i Sleeta.On uderzał w bęben, ona zaś wystukiwała na tamburynie rytm do śpiewanej przez siebie pio­senki:Nie szczędź grosza ni koronyO, szlachetnie urodzony!Siła, zręczność, rozum, serce -Znajdziesz wszystko to w żonglerce.Nie szczędź cala, nie szczędź mili,Setnie będziem was bawili.Kula, stołek, talerz, dzwonekWzlecą w niebo jak skowronek.Nie szczędź chwili, nie szczędź dnia,Smutki pierzchną precz raz-dwa.Czasu stracisz małowiele,Zyskasz radość i wesele.Ale i beztroska, i zachwyt obce były Valentine'owi tego dnia.Nie­ustannie spięty i zaniepokojony pełnymi snów nocami, pożerany ambi­cją, która przewyższała jego możliwości, przeliczył się z siłami.Dwa razy upuścił maczugi i chociaż Sleet nauczył go, co robić, by upuszczenie wyglądało na celowe, a widzowie okazali się pobłażliwi, trudno mu było wybaczyć samemu sobie.Więc kiedy tylko środek sceny zajęli Skandarzy, Valentine powlókł się w ponurym nastroju do straganu z winem.Obserwował teraz ich wyczyny z pewnej odległości.Sześć ogrom­nych kudłatych postaci, wymachujących dwoma tuzinami ramion, precyzyjnie, bez jednego zbędnego ruchu i bez jednego błędu.Każdy z nich żonglował siedmioma nożami, chwytając przy tym i odrzucając inne, co dawało niezwykle widowiskowy efekt.Flegmatyczni obywate­le Falkynkip jak zahipnotyzowani wsłuchiwali się w świst przeszywają­cej powietrze stali.Patrząc na te wyczyny Valentine coraz bardziej zapamiętywał się w żalu po nieudanym występie.Od opuszczenia Pidruid tęsknił za pu­blicznością, ręce wyrywały mu się do piłek i maczug, a kiedy wreszcie nadszedł ten moment, on, Valentine, okazał się po prostu niezdarą.Nieważne.Przecież będą jeszcze inne place targowe, inne jarmarki.Trupa będzie wędrowała przez cały Zimroel, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem, on zaś jeszcze będzie błyszczał, będzie lśnił, będzie po­rażał oczy widzów, a widzowie będą wołać imię żonglera Valentine'a, będą domagać się więcej i więcej, aż Zalzan Karol zzielenieje z zazdro­ści.Król żonglerów, owszem, monarcha, Koronal sceny! No właśnie! Przecież ma talent.Valentine uśmiechnął się.Zły nastrój zaczynał mi­jać.Czy sprawiło to wino, czy też odzyskiwał swój zwykły spokój du­cha? Cokolwiek by zresztą powiedzieć, zajmował się sztuką żonglerki zaledwie od tygodnia, i popatrzcie tylko, ile już osiągnął! Któż może przewidzieć, do jakiej perfekcji dojdzie jego ręka i oko, jeśli będzie ćwiczył przez rok czy dwa.Ma przecież dużo czasu.Jak spod ziemi wyrósł obok niego Autifon Deliamber.- Tisanę można znaleźć na ulicy Kupców Wodnych - rzekł mały czarodziej.- Spodziewa się ciebie niebawem.- Czyżbyś już z nią rozmawiał?- Nie - odparł Deliamber.- To skąd może wiedzieć, że przyjdę, co? Za pośrednictwem czarów?- Coś w tym rodzaju - powiedział Vroon wyginając kończyny, co zapewne miało oznaczać wzruszenie ramion.Valentine pokiwał głową.Spojrzał na drugą stronę ulicy.Skandarzy skończyli popisy i teraz Carabella i Sleet demonstrowali żonglerkę złączeni ramionami.Z jaką gracją poruszają się razem, pomyślał.Jacy spokojni, jacy pewni siebie, jacy oszczędni w ruchach.A ona, jaka piękna.Valentine i Carabella nie byli kochankami od pamiętnej no­cy po wielkiej paradzie, mimo że czasami spali obok siebie.Już ty­dzień minął od tego czasu, a on oddalał się od niej, zamiast zbliżyć.Teraz pójdzie do Tisany na rozmowę o snach, a potem, być może już jutro, znów obejmie Carabellę.- Tak, ulica Kupców Wodnych - powtórzył Valentine, wracając do rzeczywistości.- W porządku.Czy na drzwiach jej mieszkania jest jakiś znak?- Na pewno trafisz - uspokoił go Deliamber.Kiedy Valentine zbierał się do drogi, zza wozu wysunął się Hjort Vinorkis i powiedział: - Ruszasz w miasto?- Mam pewną sprawę do załatwienia - odparł Valentine.- Nie potrzebujesz towarzystwa? - Hjort zaśmiał się hałaśliwie.-Odwiedzilibyśmy po drodze parę karczem, co? Z chęcią uciekłbym stąd od tego kuglarstwa, choć na parę godzin.Valentine nie wiedział, co odpowiedzieć.- To jest coś takiego, co można zrobić tylko samemu.Vinorkis przyglądał mu się przez chwilę.- Wykręcasz się!- Proszę cię, Vinorkisie! Jest dokładnie tak, jak powiedziałem: muszę to zrobić sam.Nie zamierzam włóczyć się tej nocy po karcz­mach, wierz mi.Hjort wzruszył ramionami.- Nie to nie, niech ci będzie.Mało mnie to obchodzi.Chciałem ci tylko pomóc się zabawić, pokazać miasto, zaprowadzić w kilka nie­złych miejsc.- Innym razem - uciął Valentine i nie czekając na dalszą dysku­sję ruszył szybko w drogę.Ulicę Kupców Wodnych znalazł bez trudu, jako że Falkynkip nie było średniowiecznym labiryntem uliczek, tak jak Pidruid.Na każ­dym większym skrzyżowaniu umieszczono dokładne i zrozumiałe pla­ny dzielnic, ale poszukiwanie domu wieszczki przeciągało się, gdyż ulica była długa i pytani przechodnie niedbałym ruchem głowy niezmiennie wskazywali na północ.Szedł więc dalej równym krokiem, aż o wczesnym zmierzchu, kiedy był już bardzo daleko od placu targo­wego, zauważył niewielki drewniany domek.Na podniszczonych ze starości frontowych drzwiach były przybite dwa symbole potęg: skrzy­żowane pioruny - godło Króla Snów i trójkąt w trójkącie - godło Pa­ni Wyspy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl